[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tym razem wydało mu się, że usłyszał coś w rodzaju echa.
Raz jeszcze zaryczał i nasłuchiwał. Teraz bez wątpienia wróciło echo. Coś
znajdowało się pod nim i nieco z prawej strony.
Schylił głowę w stronę ziemi i znów ryknął.
Jego smoczy słuch szybko się uczył. Teraz był w stanie rozpoznać nie tylko sa-
mo echo, ale również różnice w odbiciach pochodzących z różnych stron. Daleko
z prawej strony odbicie było przytłumione, tuż na prawo brzmiało ostro, a dalej
z lewej echo znów stawało się stłumione. Najprawdopodobniej wprost pod nim
znajdował się twardy grunt.
Raz jeszcze pomyślał. To niemożliwe, żeby te odbicia oznaczały twardy grunt,
jak mu się wydawało przed chwilą. Raczej mogły wskazywać, że pod nim z pra-
wej znajdowała się otwarta przestrzeń, dalej zaś z prawej i po lewej były tereny
porośnięte drzewami, które tłumiły echo.
Gdy to wymyślił, zaprzestał dalszych eksperymentów i ponownie zajął się lo-
tem. Głównym problemem stało się teraz znalezienie sposobu oceny odległości
dzielącej go od powierzchni odbijających głos. Poczuł się wesoły i szczęśliwy.
Nie dlatego, że wierzył już w swoje ocalenie; raczej z powodu zwycięstwa nad
piaszczomrokami. Niewiele bowiem na razie zrobił dla polepszenia swojej sytu-
acji.
Przez pewien czas usiłował bez pośpiechu wznosić się na tyle, by sprawdzić,
jaka jest różnica w stosunku do echa słyszanego na niższym pułapie. Ponownie
ułożył skrzydła do lotu żaglowego i posłał swój dźwiękowy impuls w deszczową
ciemność.
Usłyszał echo i po raz pierwszy zaświtała mu nadzieja. Dobiegł go bowiem
dokładnie taki sam zestaw ostrych i stłumionych odbić. Poza tym zauważył wy-
raźny spadek natężenia echa, a więc mógł w ten sposób oceniać wysokość.
Pochłonęło go to, co robił. Zalała go fala optymizmu. Nadal wprawdzie miał
małe szansę, aby bezpiecznie wylądować, ale poprzednio nie miał żadnych.
Na przemian wzbijał się, szybował i eksperymentował ze zmianą wysokości.
Śmiertelne zagrożenie zmobilizowało go do szybkiej nauki i jego umiejętności
interpretowania odbić zwiększały się w zawrotnym tempie. Nie tylko dlatego, że
wyostrzył mu się słuch; przede wszystkim odbierał dźwięki bardziej selektywnie.
Był już w stanie wyróżnić nie dwa, ale z pół tuzina rodzajów powierzchni, w tym
128
wąski pasek ostrego, niemal metalicznego echa, które mogło oznaczać rzekę lub
strumień.
Krok za krokiem uczył się również wykorzystywać informacje uzyskane za
pomocą echa. Stopniowo tworzył sobie w głowie — niczym negatyw fotografii
— obraz leżącego pod nim terenu. Umiał już teraz ignorować dwa dźwięki, które
uprzednio utrudniały mu doświadczenia: szum ulewy i odgłos deszczu uderzają-
cego o ziemię. Jego smoczy słuch dawał się selektywnie sterować.
Na moment przyszło mu do głowy, że smoki mogą mieć więcej wspólne-
go z nietoperzami, niż się na ogół sądzi. Jego skrzydła przypominały olbrzymie
skrzydła nietoperza. Skoro zaś mógł posługiwać się echolokacją, zapewne inne
smoki też to potrafią. Zaskakujące więc, że większość smoków uważała noc za
porę nie nadającą się do latania, chyba że przy blasku księżyca.
Przypomniał sobie, że smoki z całą pewnością radzą sobie lepiej w ciemno-
ściach niż ludzie. W jaskiniach nie odczuwał nawet cienia klaustrofobii. Podobnie
w piwnicy Dicka zupełnie nie przeszkadzał mu w jedzeniu brak pochodni. Ciem-
ności i brak widoczności zupełnie go nie przerażały. Przyszło mu teraz do głowy,
że inne smoki obawiały się nocnych lotów nie dlatego, że nie mogły widzieć.
Uważały po prostu powierzchnię ziemi za dziwne i niebezpieczne miejsce, a brak
widoczności stanowił dobry pretekst, aby nie wychodzić nocą z jaskiń. Gorba-
sha uważano za nienormalnego smoka, gdyż spędzał dużo czasu na powierzchni.
Teraz te dziwaczne skłonności Gorbasha, uzupełnione normalnym ludzkim za-
chowaniem Jima, stworzyły w tej nocnej wędrówce nową jakość.
Tymczasem, choć coraz bardziej panował nad sytuacją, nadal nie umiał ocenić
swej wysokości. Co z tego, iż wiedział, że wciąż zbliża się do ziemi, skoro nie
mógł przewidzieć, kiedy owo zbliżanie gwałtownie zmieni się w pobyt na ziemi!
Wydawało mu się, że ma tylko jedno wyjście — lecieć w stronę ostrego echa,
zbliżyć się na tyle, na ile się odważy i mieć nadzieje, że nawet w tę ciemną noc
dostrzeże coś i zdoła wylądować. Przypominało to nieco rosyjską ruletkę, ale czy
miał jakiś wybór?
Zaczął się obniżać łagodnym, szybującym lotem. Przyszedł mu wtedy do gło-
wy następny pomysł. Wspomniał smugę szczególnie ostrego echa i swoje przy-
puszczenia, że może ona oznaczać rzekę. Skręcił nieco w stronę charakterystycz-
nego echa. Jeśli przeznaczone mu jest zderzyć się z ziemią, lepiej spaść do wody
niż na twardy grunt lub ostre gałęzie drzew.
Ciągle obniżał się wysyłając kolejne dźwiękowe impulsy. Echo wracało co-
raz wyraźniejsze i coraz bliższe. Wytrzeszczając oczy spoglądał przed siebie, ale
widział jedynie ciemność. Obniżał się coraz bardziej, lecz wciąż niczego nie do-
strzegał.
Gwałtownie wstrzymał lot, gdy jego zwieszony w dół ogon plasnał o po-
wierzchnię wody; w ułamku sekundy poderwał się w górę, przeklinając samego
siebie.
129
Ależ oczywiście, do diabła! Głos — słuch — zupełnie zapomniał o nosie.
Teraz nagle wywęszył wodę! Jego smoczy zmysł powonienia nie dorównywał
możliwościom Aragha, ale znacznie przewyższał ludzką wrażliwość na zapachy.
Powstrzymał odruchowo wznoszenie i łagodnie szybując znowu skierował się
w stronę echa odbitego od wody. Tym razem jednak zwracał uwagę na zapachy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]