[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dzisiejszym zebraniu mogę służyć przynajmniej za jego emblemat,
za symbol.
- Jaki? Jaki emblemat? Jaki symbol? - dopytywano się ze wszech
stron.
- Jestem emblematem tych wszystkich "kadłubków, których ta
zabawa ma wesprzeć. Proszę o kieliszek...
Pan Storzan ujął kieliszek, który jeden z sąsiadów podał mu
niemal na klęczkach, drżącymi palcami objął jego wysmukłą
nóżkę, z trudem podniósł go do góry swą suchą ręką, i z
wytwornym uśmiechem, pełnym w tej minucie skupionego, jakby
symbolicznego cierpienia, rzekł do otaczających:
- Piję za zdrowie bohaterów naszej ziemi, którzy w obronie jej
wolności, w obronie naszej wolności potracili ręce albo nogi!
Wypito ten toast w uroczystym milczeniu, wśród grozy ogólnej,
ze łzami w oczach. Wejście gospodarza, a zwłaszcza ten jego
posępny toast, przerwało tańce. Część towarzystwa przechodziła
do sali jadalnej, gdzie były przygotowane arcysmaczne zakąski.
W tym to czasie pani Wielosławska podeszła majestatycznie do
panny Wandy Okszyńskiej, bez słowa ujęła ją pod rękę i
poprowadziła przez ciżbę osób. Wanda Okszyńska była
Stefan %7łeromski
Przedwiośnie 220
najpewniejsza, że ta przepotężna w jej mniemaniu dama widziała
swoim jaśnie wielmożnym sposobem na wskroś jej myśli, uczucia,
haniebne zamysły i obmierzłe żądze, a teraz wyprowadza ją do
drzwi tego pałacu, w celu wypchnięcia poza społeczność ludzką,
na dziedziniec ciemny i pełen starych furmanów z batami.
Tymczasem pani Wielosławska przyprowadziła eks-pensjonarkę
znacznie bliżej - do klawiatury czarnego, drogocennego
fortepianu, który stał na małym podwyższeniu w rogu salonu. Tu
"pani dziedziczka" posadziła pannę Wandzię na okrągłym
taborecie i szepnęła jej do ucha tonem nie znoszącym sprzeciwu,
rozkazującym i władczym:
- Zagrasz, co umiesz najlepiej. Ale żebym się za ciebie nie
potrzebowała wstydzić! Uważaj, żebyś mię nie skompromitowała!
Rozumiesz! Pomyśl sobie, co za osoby cię słuchają. Masz grać
świetnie, jak umiesz najlepiej. Pomódl się cicho i graj!
- Rozumiem, proszę pani dziedziczki, ale nie wiem, czy potrafię...
- szepnęła panna Wanda.
Położyła ręce na białych klawiszach tego świetnego fortepianu i
trwożnie uderzyła w nie raz, drugi. Posłyszała dzwięki
doskonałego instrumentu. Te poszczególne dzwięki wpadły w nią
i przeleciały wskróś, niczym światło rozpraszające ciemności.
Zapomniała o tym, że jej słuchają tak morowe osoby, zapomniała
nawet o tym, że jest w tak nadzwyczaj dużym salonie, pełnym
znakomitego państwa. Sama natychmiast przeistoczyła się w coś
innego niż przed chwilą - w czarodziejskiej muzyki instrument
boży. Już nie drżała tym drżeniem wielkim, przerażeniem
dziewczyńskim na myśl, iż "osoby" słuchać będą muzyki jej, o
której wartości właśnie absolutnie zwątpiła. Usłyszawszy duszę
swej duszy, muzykę, wyzbyła się zalęknienia. Odeszła od niej
martwota rąk. Poczuła znane jej, swoje własne, szczególniejsze
Stefan %7łeromski
Przedwiośnie 221
zimno w krzyżu i w końcach palców u nóg - jakoby narzędzie swej
siły, którą już władała do woli. Wyprostowała się. Zasiadła lepiej,
niczym królowa na majestacie. Włosy jej przebierać się zdawał,
podnosić i miotać w górę ogień niematerialny. W całej istocie z
minuty na minutę rozpościerała się, świadoma swej potęgi,
władza duszy, widząca od pierwszej do ostatniej nuty całość
mistrzowskiego dzieła, które przed sobą dostrzegła. Palce jej stały
się podobnymi do tych chybkich i potulnych młotków, obitych
zamszową skórą, które w ruch wprawiała wewnątrz czarnego
pudła - do tych demonów wybiegających ze swej nicości, ażeby
według jej woli oddać swój głos i znowu zapaść się w nicość.
Pedał czekał na jej słabą stopę, ażeby podwyższać pieśń i aż do
dna otchłani dosięgnąć głosem bezdennych wyrzeczeń basu.
Nieśmiała i niezdecydowana panienka stała się zuchwałym
duchem, który się waży na walkę z przemożnymi uczuć potęgami.
Jak tajemniczy ptak, który na stosie z mirry sam się palił i z
popiołów własnych odmłodzony powstawał, tak samo w duszy jej
polatać zaczął radosny feniks miłości, wielobarwny, zrodzony na
stosie ze wszystkich jej uczuć, którego lotu nikt z ludzi
przewidzieć nie zdoła. Ona jedna znała dokładnie lot tego
wielobarwnego nietoperza z czerwonymi na tle głowy piórami.
Ona jedna śledziła go w ciemności i oddawała jego loty, bieg jego
wysoko i nisko, tuż-tuż i daleko. Grała pieśń pięknemu, na poły
znanemu młodzieńcowi, w którym się, jak to mówią, na śmierć
zakochała. Opowiadała tonami mistrza nieśmiertelnego dzieje
miłości swej, wszystkie udręki i treść swego cierpienia, skrytki i
zaułki uczuć, przesmyki ich i przejścia tajne, doły jej ciemne i
straszliwe oraz niebiosa radości roztoczone nad głową, gdy on się
zbliża. Grała spółmiłośnicy, Karolinie, wyznanie nienawiści i
głębokie, straszliwe ostrzeżenie...
Gdy panna Wanda grać zaczęła, w jedną z ostatnich sonat
Beethovena wkładając swe uczucia, a na salach powstało znaczne
Stefan %7łeromski
Przedwiośnie 222
zamieszanie - jedne bowiem osoby wchodziły, a inne wychodziły,
te siadały, a tamte tłoczyły się we drzwiach - nastręczyła się
właśnie najstosowniejsza chwila. Pani Laura skinęła lekko
brwiami w stronę Cezarego i nie patrząc więcej w jego stronę
wyszła niepostrzeżenie z sali balowej. On, zamiast słuchać
inkantacji muzyki, która go przyzywała i wabiła, wyszedł
chyłkiem w innym, co prawda, niż pani Laura kierunku, lecz
dążąc do tego samego, wskazanego mu celu.
Były jednak oczy, które wyśledziły to obopólne wyjście
kochanków, aczkolwiek wyszli różnymi drzwiami. Karolina
Szarłatowiczówna, która żyła w stanie nieustającej euforii,
pewna, jak zapisał, że Cezary jej sprzyja, boć tyle razy z rozkoszą
ją całował, śledzącą niczym najbystrzejszy szpieg i
najzmyślniejszy detektyw każde jego spojrzenie, dojrzała ze
strasznym zdumieniem, raz, drugi, trzeci, dziesiąty, setny
spojrzenia jego oczu zwrócone na piękną wdowę. Poczęła śledzić
uśmiechy i spojrzenia tamtej. I wszystko wypatrzyła. Nie słysząc
słyszała wyrazy, które do siebie w tańcu szeptali. Zrozumiała owo
drgnienie brwi pani Laury. Spostrzegła, jak on się wymknął z sali.
Cios katowski mieczem w szyję, uderzenie zbója nożem w serce,
nie poraziłyby tak jej duszy jak to odkrycie. Zleciała ze swej
tarpejskiej skały. To było coś gorszego niż zrabowanie jej
rodzinnego domu przez bolszewików. Nie mogła się ocknąć ze
strasznego snu, w który popadła niespodzianie. Patrzyła na ludzi
śmiejących się, wesołych, rozbawionych, jacy byli dookoła niej
przed chwilą, i nie rozumiała, gdzie się podzieli. Rozpacz pchnęła
ją z miejsca, przeprowadziła przez salony i sienie, dokądś, na
taras. Karolina zeszła po stopniach mokrych i śliskich. Tak jak
była, w lekkiej sukni balowej, pobiegła w ogród. Szła jakąś aleją,
co chwila roztrącając się o pnie wielkich drzew, które wysoko -
wysoko głucho huczały. Odtrącana przez pnie stojące szeregiem,
Stefan %7łeromski
Przedwiośnie 223
trafiła na inne, stojące drugim szeregiem. I ten, i ten szereg
odrzucał ją od siebie.
- O Boże! - wzdychała Karolina plącząc się między pniami w
prawo i w lewo. Długo tak szła w nocy, zabita na duszy i nie
wiedząca, co się z nią przydarza. W pewnej chwili usłyszała cichą
rozmowę.
- Szept. - Trafnym instynktem, nieomylnym jasnowidzeniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •