[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ciężar tysiącpudowy. Stanął na kupie piasku. Nogi mu się zarobiły w sypkiej ziemi, więc się
poprawił raz i drugi. Obejrzał się poza siebie, odgarnął włosy z czoła i spojrzał w żołnierzy.
No, chwała Bogu, wróciło nań to wykrzywienie twarzy, ta pogarda, co ją miał w sobie na
sądzie. Widziałem, jak powoli obejmowała mu twarz, oczy, czoło. Byłem szczęśliwy, że to
tak, że tak właśnie, z dumą... %7łe Rozłucki... Czułem, jak wielką swoją wolą zmieniał się w
nieczułego trupa, jak się przeistoczył w coś innego. Rzekł:
Zdorowo, rebiata!
Zdrawia żełajem waszemu błagorodju! zawrzasnęli żołnierze plutonu jak jeden czło-
wiek.
Podszedł Jewsiejenko, żeby mu oczy zawiązać. Odepchnął go oczami. Feldfebel odszedł.
Przycisnął tedy do serca ową małą fotografię, zamknął oczy. Uchyliły mu się usta od wyższe-
go pięknego uśmiechu. Zamknąłem i ja oczy... Przypadłem piersiami do ściany. Czekam,
czekam, czekam. Nareszcie t a r r a c h !
Geometra Knopf zdjął czapkę i coś tam suchymi wargami do siebie szeptał. Guńkiewicz
grzebał patykiem w popiele ogniska, jakby pragnął pozakopywać sowite, pijackie łzy kapiące
z jego oczu.
Zapanowała cisza. Wołały się echa po leśnych górach...
Wtem pisarz gminny zwrócił się do generała z pytaniem:
Proszę też łaski pana generała, a gdzie na przykład jest teraz ten mały syneczek, ów wte-
dy sześcioletni Piotruś?
A tobie to na co wiedzieć, gdzie on? grubiańsko i twardo odpowiedział generał.
Ciekawość mię wzięła wiedzieć, czy się też spełniła ostatnia wola i rozkaz onego po-
wstańca?
Nie twoja to rzecz, i ty o takie rzeczy nie śmiej mnie pytać słyszysz?
Ja się też od razu dorozumiałem odrzekł pisarz, patrząc swymi szelmowskimi oczami,
z bezczelną drwiną, prosto w oczy starego generała ja się też od razu dorozumiałem, że z tej
twojej ostatniej woli, mój ty kapitanie Rymwidzie , tęgo się diabeł musiał uśmiać...
48
WSZYSTKO I NIC
( POPIOAW SPRAWA DRUGA)
Fragment
Ledwie się drzwi zamknęły i dwaj Olbromscy Rafał i syn jego Hubert stanęli na ganku,
wichura poczęła ich szarpać na wsze strony. Zadęty był cały ganek i pół sieni. Ciemność,
choć oko wykol, niezgłębiona była wokoło. Mały Hubert brnął po zaspach, po czymś niby
dachy, i nie mógł wyjść z podziwu, że jest na znajomej drodze, wygrodzonej z dwu stron par-
kanem do motkowskiego dworu. Z okien dworskich padały rzęsiste smugi światła. Dojrzał w
jednym promieniu ogromnego parobka w grubym kożuchu i baraniej czapie, na której osiadła
druga czapa śniegowa jak trzymał u pyska Ayskę. Grzywa Ayski fruwała, a ogon niosło w
bok za wiatrem. Namacali obadwaj z ojcem saneczki, dwa w nich siedzenia ze snopków kłóci
okrytych kilimkami. Wszystko było śniegiem grubo zadęte. Na tylnym siedzeniu już się na-
wet usadowiła spora zaspa, gość nieproszony. Ayska chrapała, biła kopytami.
Wysoko w ciemnym pustkowiu nocnego nieba huczały wielkie topole i lipy otaczające
dwór oraz zabudowania motkowskie. Ten głos był tak złowrogi, że lęk niepojęty serce dziec-
ka ogarnął. Widziało się, że to jakowaś dzika moc niesie się wśród poświstów górą, niewido-
kiem, ponad cichą, przyziemną siedzibę, że się z pustki polnej wywiera przeciwko światłom
jej okien. Huk ciągły, jednostajny wznosił się kiedy niekiedy do niedosięgłej wyżyny. Małe
serce mdlało i truchlało poddane temu nieubłaganemu głosowi. Parobek Walenty uspokajał
kobyłkę przemawiając do niej słowami, których drukować niesposób. Wsunął wreszcie lejce
w ręce pana Rafała Olbromskiego, gdy poznał, że się ten już umieścił na przednim siedzeniu
i znikł wnet w nocy, przepadł w ciemności, stał się niczym, jak sama ciemność. Z ganku
zabrzmiał w wichrze pożegnalny głos motkowskiego dziedzica, ale słów już nie można było
rozeznać. Wiatr je z warg porwał, uniósł w noc i jakby w śnieg cisnął.
Pomknęli z miejsca. Ayska, zmarznięta, schłostana od wiatru, susami wypadła z podwórza,
minęła pierwszy zakręt na prawo za bramą, po chwili drugi na lewo... Sanice zatoczyły okrą-
gły kształt dwu brzuśców litery S i pomknęły na szeroki wygon drogi ku Wyrwom. Huk
drzew przycichał, wnet ustał, jakby się w ziemię zapadł. Olbromski-ojciec orientował się co
do wiatru. Wiatr bił z prawego boku od lasów i wyraznie świstał między żerdziami obustron-
49
nego płotu tej drogi. Między tymi płotami leżały zaspy niewiarygodnej wysokości. Klaczka
wnet się wysiepała, kopiąc się w śniegach, choć saneczki były najlżejsze, jakie być mogły,
bose, obciążone tylko dwiema z boków deskami i parą siedzeń. Dla przebycia zasp trzeba
było torować szlak w śniegu sypkim jak pył najlżejszy, ale głębokim na chłopa. Szukając
drogi sposobniejszej Ayska szła to w prawo, to w lewo, szarpała sanie, aż dyszel trzeszczał, i
skręcała na miejscu, gdy jej nozdrza i oczy raziła zadymka, tnąca ostrymi pyłami.
Obadwaj podróżni pamiętali, że są w opłotkach, i co chwila radzili z cicha, czy jeszcze nie
wyminęli wygonu. W pewnej chwili wątpliwość nasunęła się aż nazbyt wyraznie. Pan Rafał
Olbromskł zatrzymał kobyłkę w miejscu, kazał Hubertowi wysiąść, iść na prawo i zbadać,
czy na płot trafi. Mały Hub wyskoczył w śnieg, szedł jakiś czas we wskazanym kierunku,
brocząc w zaspie, ale płotu nie znalazł i poprzedniego świstu między żerdziami nie słyszał.
Ruszyli teraz wolniej, noga za nogą, pustkowiem, gwarząc o ciemności i wietrze i dopytując
się raz w raz nawzajem, czy im nie zimno i czy nogi nie przeziębły. Mały Hub miał dopiero
lat jedenaście, ale te miejsca znał jak najstarszy ze starych. Między rodzinnymi Wyrwami a
folwarkiem sąsiadów na Motku było niecałe dwie wiorsty odległości. Obiedwie habendy
dzieliła rzeka, płynąca w nizinach, oraz przestrzeń nieużytków po wyciętych i wykarczowa-
nych lasach, pełna wykrotów i pniaków, dołów i wywożonych kamieni.
W pustkowiu tym stały jeszcze tam i sam nasienne drzewa, przeważnie wielkie jodły.
Każde z tych drzew Hub znał jak swoją kieszeń. Na szczycie każdego z nich był, pod każdym
na coś czatował, chronił się od deszczu albo upału. Toteż teraz wbijał oczy w ciemność usi-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]