[ Pobierz całość w formacie PDF ]

policzka. Zamiast uderzyć, pogÅ‚askaÅ‚ jÄ… czule i Å‚agodnym ru­
chem uniósÅ‚ ksztaÅ‚tnÄ… główkÄ™. PochyliÅ‚ siÄ™, obejmujÄ…c ramie­
niem smukłą talię.
- Nie możesz ze mną jechać, Beatrice - powtórzył, tuląc
się do niej. Chciała zaprotestować, ale uciszył ją łagodnie. -
GroziÅ‚oby ci ogromne niebezpieczeÅ„stwo. GaskoÅ„scy naje­
mnicy to prawdziwi zbóje. Dlatego Edward wziÄ…Å‚ ich na woj­
nę z Walijczykami. Nie potrafiłbym walczyć, gdybym nie
miał pewności, że jesteś bezpieczna. - Pochylił się jeszcze
niżej i szepnął jej do ucha: - Zostaniesz tutaj. - Powtórzył te
słowa jeszcze bardziej stanowczo.
Beatrice ustąpiła. Przekonał ją. Gdyby mimo wszystko
zdecydowaÅ‚a siÄ™ mu towarzyszyć, lÄ™kaÅ‚by siÄ™ o niÄ… i w kry­
tycznej sytuacji mógłby zawieść siebie i innych. Zwiesiła
głowę. Suknia wypadła z drżących rąk.
- Będę za tobą tęsknić - zapewniła szeptem.
- Ja za tobÄ… też. - PoÅ‚askotaÅ‚ jÄ… pod brodÄ…, wiÄ™c uÅ›miech­
nęła się przez łzy. - Za dzień lub dwa będę z powrotem,
a wtedy...
- Pospiesz się, człowieku! - zawołał zniecierpliwiony
Hal. - Na Boga, pózniej będzie czas na miłe pogawędki.
Remy westchnął ciężko.
- Ostrzegam, że pewnego dnia skrÄ™cÄ™ kark twojemu bra­
ciszkowi. - Wycisnął na ustach żony pożegnalnego całusa...
potem drugiego... OpamiÄ™taÅ‚ siÄ™ w koÅ„cu i szepnÄ…Å‚, wypu­
szczając ją z objęć. Adieu, moja śliczna żoneczko.
- Adieu... - Wspięła siÄ™ na palce i pocaÅ‚owaÅ‚a go w po­
liczek. - Wracaj szybko, mój olbrzymie.
RozeÅ›miaÅ‚ siÄ™, podbiegÅ‚ do drzwi, odryglowaÅ‚ je i otwo­
rzyÅ‚ na oÅ›cież. W korytarzu przechadzaÅ‚ siÄ™ niecierpliwie do­
stojny pan Henry. Ruszyli ku schodom, ale przez chwilÄ™
mogła się przysłuchiwać ich rozmowie.
- Ilu ich jest?
- Sporo. Dwudziestu, może trzydziestu.
Głosy ucichły. Z oddali dochodził tylko odgłos kroków na
kamiennych schodach. Mężczyzni odeszli, żeby walczyć z
wrogiem.
Remy pobiegł do zbrojowni. Nicpoń pomógł mu włożyć
kolczugę i przypasać miecz. Wkrótce długa kawalkada
jezdzców minęła bramę. Rycerzy było czterdziestu -przede
wszystkim goÅ›cie weselni. TowarzyszyÅ‚a im setka zbroj­
nych pachoÅ‚ków. Przejechali po zwodzonym moÅ›cie, zdecy­
dowani dać Gaskończykom surową nauczkę. Powinni
wreszcie pojąć, że angielska sprawiedliwość jest szybka
i bezlitosna.
Beatrice do wieczora chodziła smutna i przygnębiona.
Nieuważnie sÅ‚uchaÅ‚a paplania Joanny, zachwyconej wspania­
łymi prezentami otrzymanymi przez nowożeńców. Stęskniła
się za Remym tak bardzo, że z tęsknoty wszystko ją bolało.
RumieniÅ‚a siÄ™, wspominajÄ…c jego Å›miaÅ‚e pieszczoty. Z nie­
cierpliwoÅ›ciÄ… zastanawiaÅ‚a siÄ™, kiedy znów bÄ™dzie go trzy­
mać w ramionach. Raz po raz ogarniał ją paniczny strach.
Szarpał trzewia, nie pozwalał złapać tchu, mącił w głowie
i w duszy. W takich chwilach Å›wiat przestawaÅ‚ dla niej ist­
nieć. LiczyÅ‚ siÄ™ tylko mąż. DzieliÅ‚o ich wiele mil, ale wie­
działa, że jest obecna w jego myślach. W ten sposób mimo
rozłąki nadal pozostawali związani. Rozczulała się, gdy jego
obraz stawał jej przed oczyma, i zanosiła modły, żeby nic mu
się nie stało.
Gdy po wieczerzy wstaÅ‚a od stoÅ‚u, spostrzegÅ‚a Nicpo­
nia i skinieniem przywołała go do siebie. Kiedy ukłonił się
nisko i ledwie śmiał na nią spojrzeć, uśmiechnęła się
przyjaznie.
- Nie pojechałeś z panem Remym? - zapytała.
- Nie, pani. Powiedział, że nie jestem gotowy, by iść
w bój. - Zarumienił się, bo wstyd mu było, że umie za mało.
Beatrice spochmurniała. %7łal jej się zrobiło chłopca, który
z taką pilnością i oddaniem służył jej mężowi. Za kilka lat
stanie się zapewne ważną osobą w ich domu.
- Ile masz lat, Nicponiu?
- Szesnaście, pani.
Jaki młody, rozczuliła się Beatrice. Prawie dziecko.
- Chciałabym poznać twoje prawdziwe imię. Domyślam
się, że Nicpoń to przezwisko, moim zdaniem krzywdzące.
Chłopiec zarumienił się i przestąpił z nogi na nogę.
- Mnie to nie przeszkadza, a na poczÄ…tku pan Remy wo­
Å‚aÅ‚ mnie tak, bo nie mógÅ‚ spamiÄ™tać mojego imienia. - SpÅ‚o­
szył się, bo uświadomił sobie, że w jego słowach kryła się
przygana, wiÄ™c dodaÅ‚: - Tyle ma na gÅ‚owie, że trudno siÄ™ dzi­
wić. Tak mu było łatwiej.
- Jakie imiÄ™ dali ci na chrzcie Å›wiÄ™tym? - zapytaÅ‚a ostroż­
nie Beatrice. NajchÄ™tniej uÅ›ciskaÅ‚aby chÅ‚opca, ale powstrzy­
mała się, nie chcąc go zawstydzać.
Przygryzł wargę, zbity z tropu jej dociekliwością. Tęsknie
spoglądał w stronę drzwi.
- Christopher. Zdrobniałe Kit.
- Kit? Tak krótko? - Uśmiechnęła się do niego. - Krócej
od Nicponia. Sam widzisz, że trzeba przekonać mojego mÄ™­
ża, żeby tak cię wołał, zwłaszcza gdy się spieszy. Często cię
wzywa, a zatem oszczÄ™dzimy mu sporo wysiÅ‚ku. W ten spo­
sób pozbędziesz się przezwiska. Zgoda, Kit?
Oboje wybuchnÄ™li Å›miechem. Beatrice podaÅ‚a chÅ‚opcu rÄ™­
kę, którą ucałował z należnym szacunkiem. Popędził do
drzwi, ale obejrzaÅ‚ siÄ™ jeszcze. Jego oczy wyrażaÅ‚y uwielbie­
nie. PrzeczuwaÅ‚a, że odtÄ…d bÄ™dzie w nim mieć najwierniej­
szego sługę.
Tej nocy Beatrice musiaÅ‚a wiele przemyÅ›leć, wiÄ™c podziÄ™­
kowała Joannie, gotowej spać w jej komnacie, i powiedziała,
że woli być sama. Tak było w istocie. Mogła przytulić się do
poduszki, na której spoczywała głowa Remy'ego, i wdychać
jego zapach. Usnęła, modląc się o szczęśliwy powrót męża z
wyprawy. Gdy obudziÅ‚a siÄ™ wczesnym rankiem, miaÅ‚a na­
dzieję, że wieczór spędzą już razem.
ZawiodÅ‚a siÄ™ w swych rachubach. Nie wróciÅ‚ ani tego wie­
czoru, ani następnego dnia rano. Czekanie stało się dla niej
torturą. Póznym popołudniem hejnał grany na trąbce przez
strażnika z najwyższej wieży oznajmiÅ‚, że zbliża siÄ™ kawal­
kada jezdzców. Beatrice ogarnęła się pospiesznie i popędziła
na dół. Do wielkiej sali wkroczył Hal, zdrożony i umazany
błotem, ale triumfujący. Beatrice krążyła wokół niego, gdy
stał z podniesionymi rękami, czekając, aż giermek zdejmie
mu kolczugÄ™.
- A, to ty, Beatrice - rzekł na jej widok. - Pakuj się, bo
jutro o świcie ruszasz w drogę. Zostawiłem twojego męża w
Hepple Hill. Powinnaś jak najszybciej do niego dołączyć.
Zbita z tropu sÅ‚owami, które z pozoru byÅ‚y caÅ‚kiem zwy­
czajne, zaczęła ostrożnie wypytywać brata.
- Remy zdrów i cały?
Hal spojrzał w szeroko otwarte oczy siostry i uśmiechnął
się na dowód, że nic złego się nie stało.
- Ma siÄ™ doskonale. WalczyÅ‚ jak sam diabeÅ‚, kiedy gro­
miliśmy Gaskończyków. Teraz wiem dlaczego.
- Tak sÄ…dzisz?
Hal zachichotał i oznajmił, że jego zdaniem Remy uwijał
siÄ™ jak w ukropie, bo wiedziaÅ‚, jak bardzo dÅ‚użą siÄ™ jej sa­
motne noce. Spoliczkowała go za te śmiałe słowa, choć był
dla niej i panem, i bratem. Położył uszy po sobie, lecz nadal [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •