[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wreszcie schowałem rewolwer i rzuciłem się przed nią na kolana.
Wando, chciej mnie tylko posłuchać, posłuchaj jeszcze małą chwilkę prosiłem.
Chcę spać! Nie słyszysz? krzyknęła gniewnie, skoczyła z łóżka i kopnęła mnie
nogą. Zapominasz, że jestem twą panią?
Kiedy nie poruszyłem się z miejsca, chwyciła bat i uderzyła mnie. Podniosłem się, trafiła
mnie raz jeszcze, w twarz.
Człowiecze, niewolniku!
Z zaciśniętymi pięściami, złorzecząc niebu, opuściłem nagle jej sypialnię. Odrzuciła bat i
wybuchnęła swoim szyderczym śmiechem.
* * *
Nareszcie zdecydowałem się wyrwać spod panowania tej kobiety bez serca, która za
niewolnicze uwielbienie płaciła mi okrutnymi mękami, a za wszystko, co od niej wycierpiałem,
chciała mnie w końcu zdradzić. Pakuję więc swoje drobiazgi w węzełek i piszę do niej:
"Aaskawa Pani!
Kochałem Panią, jak człowiek pozbawiony rozumu; oddałem się Jej tak, jak nigdy dotąd
żaden mężczyzna kobiecie. Pani jednak nadużywała moich najświętszych uczuć i uważała mnie
zuchwale za jakąś marną zabawkę. Jak długo byłaś, Pani, okrutna i nielitościwa mogłem Cię
jeszcze kochać. Teraz jednak zamierzasz być tylko pospolita, ordynarna. Nie będę dłużej
niewolnikiem, który pozwalałby Ci się, Pani, prześladować i smagać batem. Sama uczyniłaś mnie
wolnym. Dziś opuszczam kobietę, do której czuję tylko nienawiść i pogardę
Seweryn"
List ten oddaję Murzynce, następnie uciekam jak mogę najszybciej. Bez tchu dobiegam
do stacji. Nagle uczuwam w sercu gwałtowne ukłucie... zatrzymuję się... zaczynam płakać.
O! to dziwne... chcę uciekać i nie mogę. Powracam... dokąd? Do niej, którą ciągle czczę i
uwielbiam.
Namyślam się. Nie mogę przecież wracać. Nie śmiem. Jakże jednak wyjadę z Florencji?
Przypominam sobie, że nie mam pieniędzy, jestem bez grosza. Pójdę więc pieszo, jak po prośbie,
bo rzeczywiście lepiej jest żebrać, niż jeść chleb kurtyzany.
Lecz przecież nie mogę się oddalić.
Ona ma moje słowo, moje słowo honoru! Muszę powrócić. Może mnie zwolni.
Uszedłszy szybko kilka kroków, stanąłem znowu.
Ona ma moje słowo honoru, moją przysięgę, że pozostanę jej niewolnikiem, jak długo
ona zechce, jak długo ona sama nie obdarzy mnie wolnością; mogę się jednak zabić.
Idę parkiem nad rzeką Arno, jestem już całkiem na dole, gdzie żółtawa woda, pluskając
monotonnie, kąpie parę samotnych wierzb... Siadam i zamykam mój rachunek istnienia
przypominam sobie całe moje minione życie i czuję, jakie ono było nędzne. Nieco chwil miłych,
nieskończenie więcej obojętnych i wiele, wiele bólu, cierpień, niepokoju, rozczarowań,
zawiedzionych nadziei, zmartwień, trosk i smutków.
Pomyślałem o mojej matce, którą tak bardzo kochałem i widziałem złożoną okropną
chorobą, wspomniałem o moim bracie, który żądny rozkoszy i szczęścia umarł w kwiecie swej
młodości, nim jeszcze jego usta mogły dotknąć czary życia.
Pomyślałem o mojej zmarłej niańce, o towarzyszach zabaw dziecięcych, o przyjaciołach,
którzy razem ze mną pracowali i uczyli się, o tych wszystkich, których przykryła zimna, martwa,
obojętna ziemia... Wszystko proch i w proch się obraca.
Zaśmiałem się gorzko i zbliżyłem do wody. Chcę rzucić się w toń, jednak zatrzymują
mnie gałęzie wierzby zwisające nad żółtymi falami. I nagle widzę przed sobą kobietę, która
uczyniła mnie tak bardzo nieszczęśliwym. Jej postać, prześwietlona promieniami słońca, unosi
się nad zwierciadłem wody. Wydaje mi się przezroczysta, tylko głowa i kark otoczone są
czerwonymi płomieniami. Zwraca swe objuczę ku mnie i uśmiecha się.
I znowu drżę ze wstydu i gorączki. Murzynka oddała mój list i mogę oczekiwać wyroku
śmierci z ust bezlitosnej, okrutnej kobiety.
Lecz to ona musi mnie zabić! Sam nie odważę się na to, a przecież już dłużej żyć nie
chcę!
Kiedy wracam i błądzę około domu, ona stoi na werandzie, oparta o balustradę; jej
oblicze z zielonymi, błyszczącymi oczyma jest oświetlone pełnym blaskiem słonecznym.
Ty żyjesz? pyta nie poruszając się wcale. Stoję w milczeniu, ze spuszczoną na
piersi głową.
Oddaj mi mój rewolwer mówi dalej tobie i tak na nic się nie przyda. Nie masz
dość odwagi, by odebrać sobie życie.
Nie mam odparłem trzęsąc się z zimna. Zmierzyła mnie dumnym, szyderczym
spojrzeniem.
Zgubiłeś go zapewne w Arno? wzruszyła lekceważąco ramionami. Niech i tak
będzie. Tylko dlaczego nie odszedłeś?
Mamrotałem coś, czego ani ona, ani nawet ja sam zrozumieć nie mogłem.
Ach, nie masz pieniędzy, tak? zawołała i rzuciła mi z niewypowiedzianą pogardą
swą portmonetkę. Nie podniosłem jej. Milczeliśmy oboje przez dłuższą chwilę.
Nie chcesz więc odejść?
Nie mogę...
* * *
Wanda urządza sobie przejażdżki po parku, bywa w teatrze, oczywiście beze mnie,
przyjmuje gości. Usługuje jej Murzynka. Nikt nie pyta o mnie. Błąkam się ustawicznie po
ogrodzie, jak zwierzę, które straciło swego pana.
Leżąc w cieniu krzewów widzę parę wróbli, walczących o nasionko.
Wtem szeleści kobieca szata.
Zbliża się Wanda. Ubrana w ciemną, jedwabną suknię, zapiętą skromnie aż po samą
szyję. Obok niej idzie Grek. Prowadzą bardzo ożywioną rozmowę, lecz ja nie mogę zrozumieć
ani słowa. Teraz on wywija swym batem w powietrzu i tupie nogą tak silnie, że aż żwir alejki
rozpryskuje się dookoła. Wanda wzdryga się.
Czyżby się bała, żeby jej nie uderzył?
Zaszli więc aż tak daleko?
* * *
On odchodzi. Wanda woła go, lecz on nie słyszy, bo słyszeć jej nie chce.
Wanda kiwa smutnie głową i siada na najbliższej kamiennej ławce. Siedzi długo,
zatopiona zupełnie w swych myślach. Przyglądam się jej z pewną złośliwą radością, wreszcie
zrywam się gwałtownie i staję w postawie szyderczej przed nią. Ona podnosi się, drży na całym
ciele.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]