[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tatuażami się skończył. Teraz wszyscy jesteśmy w tej samej łodzi.
– Chcę wiedzieć, dlaczego jestem w niebezpieczeństwie i kto chce mnie zabić.
– Nie ma czasu, lecz bądź pewna, że jeśli zostawię cię na pastwę losu, to najwyżej jeszcze
dwa razy wsiądziesz na swój motorek. Nie mam ochoty na żarty, ty także nie, ja ci to mówię.
Zrobisz, co ci każę – kontynuował, a ja nie powiedziałam ani słowa, nic mi nie przychodziło do
głowy. – Karin i ja nie chcemy, żeby przydarzyło ci się coś złego, i tak się nie stanie, jeśli
będziesz posłuszna.
Kiedy Fred mówił, zadawałam sobie pytanie, czy dowiedzieli się o Juliánie. Przyjechałam do
Denii, uciekając przed wszelkiego rodzaju zależnością, przyjechałam ze strachu przed utratą
wolności, poczuciem przynależności do kogoś, a teraz moje życie, moja wolność znajdowały się
w ręku mnóstwa ludzi, których nie znałam.
Czułam się zastraszona przez Freda, nigdy tak do mnie nie mówił. Nie wiedziałam, co innego
mogę zrobić niż to, co mi kazał. Miałam pojechać do domu Alice i postarać się ukraść jedno z
pudełek zawierających ampułki, które przywracają Karin do życia.
Nie chciałam jechać terenówką, ten samochód kazał myśleć o Fredzie i Karin, wsiadłam więc
na motorynkę i pojechałam do Alice. Kusiła mnie myśl, żeby pojechać i opowiedzieć o
wszystkim Juliánowi lub uciec i o wszystkim zapomnieć, lecz tkwiłam już w tym po uszy i
pewnie nie tak łatwo byłoby to zostawić. Dopadliby mnie, poza tym w pewnej chwili
pomyślałam, że życie z jakiegoś powodu rzuciło mi to wyzwanie. Zaparkowałam i zadzwoniłam
do bramy numeru 50, po czym przeżegnałam się, jak w tragicznych chwilach w życiu. Zrobiłam
to, odwrócona plecami do kamer bezpieczeństwa, odetchnąwszy głęboko. Nie postępowałam
słusznie, narażając moje dziecko na niebezpieczeństwo, lecz czyniłam dobrze, uwalniając od
hołoty świat, na jakim miało żyć. Nikt nie zareagował na wideodomofon, co niemal sprawiło mi
ulgę. Ponownie zadzwoniłam i kiedy już zamierzałam odejść, brama się otworzyła. Mimo że było
zimno, zaczęłam się pocić, w owej chwili zdałam sobie sprawę, że jestem tchórzem, nigdy bym
się do tego nie przyznała, jednak jestem tchórzem i dlatego to robiłam, żeby udawać, że nie
jestem. Tylko tchórze są zdolni do czegoś takiego.
To Frida pojawiła się między ogrodem a ulicą.
Wytrzymałam prostackie spojrzenie osoby, która robi to, co się jej każe, i powiedziałam, że
przyszłam zobaczyć się z Alice.
– Jest na jodze – odparła Frida – lecz możesz na nią zaczekać.
– Czy Alice wie, że tutaj jestem? – zapytałam, wyobrażając sobie, że pewnie do niej
zatelefonowano.
– Tak, przyjedzie za dwadzieścia minut. Mogę zaparzyć ci herbaty.
– Poproszę – odparłam, kiedy szłyśmy wśród kolumn. – A Otto?
– Jest w swoim gabinecie. Nie można mu przeszkadzać.
– Nie ma takiej potrzeby – powiedziałam.
Gdy tylko otworzyły się drzwi domu, wybiegły mi na powitanie niesforne pieski Alice. Jako
że jej nie było, nie zadałam sobie trudu, żeby się im przypochlebiać. Były urocze, ale nic do nich
nie czułam. Usiadłam w salonie, a one zaczęły obgryzać mi buty. Mimo ciepła nie zdjęłam kurtki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]