[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ostatnim razem dzwonił do mnie, kiedy byłem, kiedy
byliśmy...
- Masz dla mnie forsę? - odpowiadam pytaniem na
pytanie.
Przez chwilę wsłuchuję się w ciszę.
- Częściowo - pada wreszcie. - Na razie pięćset.
Rozsądek podpowiada mi brać zaraz, co daje. Wolał-
umówić się gdzie indziej, ale połączenie już prze-
rwane.
Rozlega się domofon. Musiał telefonować spod bra-
my - myślę i otwieram ją pilotem. To zawsze robi na
chłopakach wrażenie.
Mat w swoich łachach z demobilu wygląda, jakby
nawiał z frontu.
- Sie masz... - Potrząsa moją ręką, przemierzamy
salon, Mat rozgląda się ciekawie. - Ale lepianka...
- Przecież już widziałeś... - Wzruszam ramionami.
- Ile tu jest metrów?
- Prawie trzysta... - bąkam niechętnie. Co go to
obchodzi?
- U nas wychodzi osiem metrów na sztukę. A tutaj -
trzysta na... na...
Wyraznie nie może się nas doliczyć.
- Na trzy - skracam jego cierpienie. - Sto na głowę,
jak na dzień dzisiejszy...
Mat jakby się kurczy, spogląda na mnie spode łba,
wyciąga zioło i robimy skręty.
- Zapalisz? - Częstuje. Nagle mam na to straszną
ochotę. - To nie twoja wina... - zaczyna niepewnie. -
Wiesz o tym, prawda?
Powtarzaj mi to dziesięć razy dziennie, powtarzajcie
wszyscy, a może uwierzę.
Myślę o tym bez przerwy, ale to nie temat na poga-
duszki. A już na pewno nie z Matem. Zresztą na razie
z nikim.
- Daj spokój - ucinam, zaciągam się głęboko, a po
chwili przeliczam forsę.
- Reszta za tydzień... -Wyjaśnia. Pożyjemy, zobaczy-
my...
Przysiadam na parapecie, robię Matowi miejsce obok.
Czy po to przyszedł, żeby dać mi skręta? Czy może przez
ciekawość? Ostatnio w szkole wszyscy mnie traktowali,
80
81
jakbym był ze szkła. Nie wiedzieli, jak ze mną gadać.
I o czym. A może on został wydelegowany - przemyka
mi przez głowę - no tak, kazali mu wybadać, co i jak. Bo
w końcu cała ta historia to niezła sensacja. Parę dni temu
przylezli nawet jacyś z kamerami, ale rodzice odesłali ich
do diabła.
- Nieszczęście, które nas spotkało, jest naszą prywatną
sprawą. Nie życzymy sobie rozgłosu - powiedział ojciec.
- To się i tak rozniesie... - słyszałem, jak pózniej
mówiła mu matka. - To wymarzony temat dla brukow-
ców, nie przepuszczą takiej okazji.
Wiem, że dokonali cudu, żeby się do mnie nie przy-
czepiła policja. Nie wiem, czy cud miał wymiar finanso-
wy. Co to ma za znaczenie - myślę znowu, z każdym
dymkiem wszystko ma znaczenie mniejsze, nawet spoj-
rzenie Mata przestaje mnie z wolna wkurzać, fajny z nie-
go kumpel, wiedział, czego mi potrzeba.
Klepię go po plecach, gdybym zapalił jeszcze jednego,
może nawet stałbym się rozmowny, ale Mat nie propo-
nuje, a ja nie nalegam. Wydaje mi się, że wyrosło parę
nowych kopczyków, więc mówimy o kretach, równie
dobry temat jak każdy inny. A potem Mat przeciąga się
i wstaje. Nie chcę zostać sam. Nie dzisiaj. Nie teraz.
Lepszy on niż nikt.
- Spieszysz się? - Robię, co mogę, żeby brzmieć obo-
jętnie.
Wzrusza ramionami.
- U Teresy jest wolna chata. Zaprosiła parę osób.
Jeśli chcesz...
- Mnie nie zapraszała... - bąkam niepewnie, chwilę
się waham, starzy się wściekną, jak zniknę bez uprzedze-
nia. Jeśli zauważą - myślę z przekąsem. W końcu smaru-
ję kartkę: Pojechałem do Teresy. Wrócą o dziesiątej, dokład-
nie tyle informacji, ile ode mnie oczekują, i zostawiam ją
w widocznym miejscu.
82
Nie wiem, czy zastosowałem się jak należy do reguły
ograniczonego zaufania, na temat której przemawiał oj-
ciec, ale chwilowo mam to gdzieś.
Wsiadamy na rowery, jazda sprawia mi przyjemność.
W narożnym sklepie kupujemy dwa piwa.
U Teresy jest już gęsto. Kiedy wchodzę, ucicha,
wszyscy się na mnie gapią.
Powinieneś mi dać zapalić, zanim tu wlazłem - zer-
kam na Mata ze złością, musi wyczuwać mój nastrój,
a może po prostu chce zarobić, bo pyta:
- To ile chcesz?
Tyle, żeby stać się niewidzialnym - chciałbym mu
odpowiedzieć. %7łeby przestać myśleć i żeby poczuć się,
jak trzeba.
Ale mówię ile, podnosi brwi, biorę spory zapas.
- Dobrze, że przyszedłeś! - Ktoś wali mnie po ple-
cach.
A ja rozglądam się uważnie, szukam tej jednej jedynej
osoby, którą chciałbym zobaczyć. Bo mimo że sprawa
jest już jasna, wciąż za nią tęsknię. Może tylko ze mną
pogrywa. Może z tym blondaskiem to było chwilowe.
Wybaczę ci - postanawiam.
Jest. W samym kącie. Szepcze z przyjaciółką. Mogła-
byś do mnie podejść, proszę ją bezgłośnie, ale nie reagu-
je. Inaczej ja to zrobię, po kolejnym skręcie wzbiera we
mnie odwaga i na usta wypełza głupi śmiech, wyciągam
do niej rękę.
- Zatańczysz?
Ze dwie pary wyginają się, na ile im pozwala miejsce,
jeszcze my się zmieścimy...
Danka kręci głową.
- Nie powinieneś - słyszę. - Nie dzisiaj. I nie jutro.
- A kiedy? - rzucam zaczepnie.
Przyjaciółka się zmywa, chociaż Danka próbuje ją
przytrzymać, więc zajmuję jej miejsce.
83
- A kiedy? - powtarzam.
- Nie wiem. Nie jestem tobą.
- No właśnie. Więc skąd wiesz, że to nie dzisiaj?
Uważasz, że dla Michałka to jest jakaś różnica, czy
tańczę, czy nie, i kiedy? - pytam. Sam chciałbym znać
odpowiedz na to pytanie, wierzę, że Danka coś mi
wyjaśni.
- Nie dla niego. Dla ciebie. Dla ciebie samego! -
wybucha. - Jak możesz się bawić po tym, co się stało?
- A co mam robić, twoim zdaniem? - Podsuwam jej
skręta, ale odwraca się gwałtownie.
- Nie od ciebie - słyszę.
Znów ogarnia mnie pusty śmiech. Wstaję i robię jas-
kółkę".
- Błazen - mówi.
Mimo wszystko chcę ją objąć. Chcę tego tak, jak
jeszcze nigdy dotąd. Potrzebuję się do niej przytulić. Ale
nie daje mi szans.
- Dlaczego? - pytam najpierw cicho, a potem krzy-
czę, na cały głos: - Dlatego, że mój brat się powiesił?! -
Przekrzykuję muzykę, ktoś przewraca krzesło, ktoś chwy-
ta mnie za ramiona, jakaś dziewczyna zarzuca mi ręce na
szyję, ale to nie te ręce i nie ta dziewczyna, więc je
zdejmuję stanowczo i już jestem za drzwiami.
- Jacek!!! - ktoś krzyczy za mną z okna, ale nawet nie
zadzieram głowy.
HAIKU 3
Gromada cieni.
Nie ma już we mnie
strachu.
Rower niesie mnie przed siebie. Pedałuję, ile sił. Mam
uczucie, że nie dotykam ziemi, że siedzę na latającym
dywanie, w uszach wciąż dudni mi muzyka o wschod-
nim rodowodzie, stąd pewnie ten dywan. Nie wiem, jak
znalazłem się nad rzeką, odbijają się w niej latarnie,
a może również księżyc, kto wie.
Mój brat interesował się księżycem. Nauczył się słowa
astrolog" i brylował nim przed ciotkami.
- Jak będę duży, będę astrologiem... - chwalił się,
przykładając do oka tekturową rolkę. - Przez nią zupeł-
nie inaczej widać, zobacz! - pokazywał, kiedy się śmia-
łem. Najdziwniejsze, że miał rację.
- Nie będziesz astrologiem - mówię, mając nadzieję,
że mnie słyszy, gdziekolwiek jest. - Zresztą po co ci to.
Teraz i tak wiesz więcej od nas.
Mój latający dywan zwija się nagle pode mną, ląduję
twardo na ziemi. Wszystko mam całe, oprócz roweru.
Koło się wykrzywiło, w ciemności nie zauważyłem nie-
wielkiego murku, który zastąpił nam drogę. A może
miałem nadzieję, że nad nim przelecę?
Tak czy owak, o dalszej jezdzie nie ma mowy. Nie
bardzo wiem, gdzie jestem. Jedno jest pewne: daleko od
domu.
85
Przysiadam, wyciągani skręta, okazuje się jednak, że
nie mam zapałek, więc chowam go z powrotem.
Ruszam, prowadząc rower, wcale nie jest to proste.
Nie wziąłem ze sobą komórki, nie mam karty, żeby
zadzwonić z automatu, mogliby po mnie przyjechać.
Nazwy mijanych ulic niewiele mi mówią, idę na azy-
mut. Zrywa się wiatr, powietrze pachnie deszczem.
Z ciemnej uliczki wyłania się gromada cieni. Deja
vue... Sytuacja blizniacza, jak kiedyś po kinie, ja jed-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]