[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nieco przerażony.
- A jeśli ja będę musiała wyjechać?
Szef zmrużył oczy.
- Wtedy upewnij się, że twoja następczyni u Borysa wie, że lubię, aby mój
kawałek szarlotki był naprawdę duży. I żebym za każdym razem nie musiał prosić
o bitą śmietanę.
Mimi chciała spytać go o coś jeszcze, ale szef odwrócił się i ruszył w stronę
Mayfieldów.
Wysiadła z dżipa i spojrzała w stronę płonącej stajni, zastanawiając się, czy
Gibson jest równie przerażony jak ona. Jednego była pewna. Nikt lepiej niż on nie
poradziłby sobie z opanowaniem szalejącego żywiołu. Wiedziała, że da sobie radę.
Rzuciła spojrzenie na tylne siedzenie dżipa, gdzie szef zostawił dla niej papie-
ry. Jego propozycja bardzo ją podnieciła. Skąd on jednak mógł wiedzieć, jaką jest
osobą, jeśli ich dotychczasowe kontakty ograniczały się do spotkań w barze, kiedy
S
R
to serwowała mu szarlotkę i kawę?
Pracownik socjalny straży. Brzmiało całkiem niezle. Oznaczało pomaganie
ludziom zgodnie z jej uzdolnieniami i możliwościami. Będzie robiła to, co napraw-
dę lubi i czemu była w stanie podołać.
Jednak Grace Bay potrzebowało Gibsona znacznie bardziej niż jej. Jeśli bę-
dzie nalegał, aby któreś z nich wyjechało, nie będzie miała wyjścia.
- Zmienię jego zdanie - powiedziała na głos. - Muszę to zrobić.
Problem polegał na tym, że nie wiedziała, jak ma się do tego zabrać.
Póki co, miała do wykonania pracę. Zamierzała wypełnić ją najlepiej, jak po-
trafi.
- Pani Mayfield. - Podeszła do zapłakanej kobiety. - Nie potrafię wyrazić, jak
bardzo mi przykro z powodu tego nieszczęścia.
W pierwszej chwili kobieta jej nie poznała, ale po chwili na jej twarzy odbiła
się wyrazna ulga.
- Och, Mimi, to ty! Ja... ja...
- Już dobrze, pani Mayfield. Nie musi pani nic mówić. - Objęła ją i przytuliła
do siebie.
Poczuła, że ktoś ciągnie ją za kurtkę. To pięcioletnia Alice, wnuczka państwa
Mayfieldów, patrzyła na nią z zadartą wysoko głową.
- Mimi, jesteś strażaczką?
Mimi nie wiedziała, co jej odpowiedzieć. Zawahała się, spoglądając na zacie-
kawioną buzię dziecka.
- Nie jestem pewna. Dzisiaj trochę pomagam, ale są tu doskonali strażacy,
którzy na pewno uratują farmę twoich dziadków.
- Uratują? - Pani Mayfield nie potrafiła opanować łkania. - Uda im się ocalić
dom?
- Taką mamy nadzieję. Może nawet uda im się uratować stajnię. Dowodzi ni-
mi Gibson, a on jest w tym dobry.
S
R
- To prawda - zgodziła się pani Mayfield. - Najlepszy ze wszystkich, prawda?
- Prawda.
Mimi podeszła do dzieci.
- Możemy im pomóc, usuwając się z drogi i zachowując spokój - powiedziała,
biorąc na ręce małą Alice.
Choć cały czas rozmawiała z dziećmi, to jednocześnie nieprzerwanie powta-
rzała w duchu modlitwę za Gibsona.
- Oddaj mi go całego, Boże - szepnęła, spoglądając na strzelające w niebo
płomienie. - I spraw, żeby między nami się ułożyło. Proszę.
ROZDZIAA CZTERNASTY
Gibson St. James wyglądał jak wrak człowieka i zdawał sobie z tego sprawę.
Warstwa sadzy, kurzu i potu na jego twarzy była tak gruba, że nie sposób było
powiedzieć, czy się dziś golił. Włosy miał potargane i lepkie od brudu. Był prze-
moknięty do suchej nitki, a na jego ubraniu znajdowała się trawa, siano i wszelkie
inne możliwe rośliny z farmy Mayfieldów. Jego dżinsy były sztywne i brudne.
Bolały go wszystkie kości, a żebra z pewnością powinien obejrzeć lekarz. Ga-
szenie pożaru na farmie bez wątpienia nie przysłużyło się jego ciału.
Usiadł na starym zniszczonym fotelu, na którym zasiadał przed nim niejeden
szef.
Postanowił, że sprawi sobie nowe krzesło. Od tego zacznie jutrzejszy dyżur.
Jeśli tylko zdoła się jutro zwlec z łóżka.
Odpiął hełm i rzucił go na podłogę.
Tym razem musieli poświęcić stajnię, ale udało im się uratować dom. Nie
mieli strat w ludziach i żaden ze strażaków nie odniósł poważnych obrażeń. Skoń-
czyło się na kilku siniakach i zadrapaniach.
Udało im się ugasić pożar w nieco ponad pięć godzin, przy wydatnej pomocy
S
R
mieszkańców Grace Bay, którzy nie dzwonili tego dnia do dyżurnego oficera z
prośbą, by pomóc im ściągnąć z dachu kota, usunąć ze szkoły wyimaginowaną
bombę albo interweniować w stłuczce samochodów na parkingu przed sklepem
spożywczym w Lakeside.
Po raz pierwszy od bardzo dawna Gibson miał naprawdę wszystkiego dosyć.
Był śmiertelnie zmęczony, lecz nie opuszczało go uczucie, że czegoś nie dopatrzył.
Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że jeszcze nie wszystko jest w porządku.
- Przepraszam, Gibson, czy mógłbyś powiedzieć mi, gdzie jest mój syn?
Otworzył jedno oko i spojrzał na Bena Johnsona.
- Przyszedłeś, by zabrać go do domu? Dziś po południu całkiem niezle się
spisał. Mógłbym mieć tu z niego pożytek.
- Sam nie wiem, co mam zrobić. Ale nic mu się nie stało? Nie został ranny?
- Kilka zadrapań na kolanie, nic więcej.
- Dzięki Bogu.
- Tata? - W drzwiach stał Bill.
Był wykąpany, ogolony i miał na sobie czyste ubranie, które szef - a raczej
były szef - znalazł mu w magazynie. Na koszuli były nawet epolety, które oznacza-
ły, że jest prawdziwym strażakiem.
Całe szczęście, że Ben nie przyszedł wcześniej, kiedy przyjechali z akcji. Bill [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •