[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ego, dobrze ubranego otyłego mężczyzny, który wysiadł z wagonu pi-
erwszej klasy, trzymając w ręce małą skórzaną walizeczkę.
Najwyrazniej mężczyzna ten nie miał żadnego innego bagażu i nie li-
czył na to, że może spotkać na peronie kogoś znajomego. Mimo to roze-
jrzał się szybko i zawahał jak gdyby na sekundę, zanim ruszył za innymi
w kierunku wyjścia. Zegar nad peronem wskazywał godzinę dziesiątą
minut piętnaście.
Po oddaniu biletu człowiek z walizeczką raz jeszcze obejrzał się przez
ramię, lustrując szybko twarze stłoczonych wokół ludzi. Tylko bardzo
uważny obserwator mógłby pomyśleć, że to pozornie przypadkowe rzu-
canie spojrzeń naokoło siebie może mieć jakąś głębszą przyczynę. Zac-
howanie przybyłego było jak najbardziej normalne i ani wyraz twarzy,
ani ruchy nie zdradzały żadnego niepokoju. I trzeba byłoby naprawdę
nadludzkiej spostrzegawczości, aby zrozumieć, że człowiek z walizeczką
jest istotą w panice, gotową do ślepej ucieczki przy najmniejszym nawet
sygnale ostrzegawczym.
Po wyjściu z dworca od razu skierował się w stronę stojących pod jar-
zeniowymi latarniami taksówek. Zanim doszedł do nich, kilkanaście już
odjechało. Podszedł więc do najbliżej stojącej i wsiadł.
Człowiek, który siedział na ławce i czytał gazetę, nie odznaczał się co
prawda nadludzką spostrzegawczością, ale bardzo interesował się Hen-
rykiem Kowalskim i jego starym Oplem. Dlatego zarejestrował w pami-
ęci wysokiego, otyłego pana w ciemnoszarym garniturze, z walizeczką w
ręce i z płaszczem przewieszonym przez ramię. Zauważył nawet dosyć
dokładnie rysy tego pana, bo siedział stosunkowo blisko, a światła latar-
ni były bardzo ostre. Zanotował także w pamięci godzinę odjazdu i ulicę,
w którą wjechało auto, kiedy ruszyło. To było wszystko. Po chwili przed
dworcem nie było już ani jednej taksówki i mały człowieczek powrócił
do swojej gazety. Dopiero o północy miał go zmienić kolega: sierżant Pa-
tyk z wydziału śledczego.
Otyły pan w ciemnoszarym garniturze zatrzasnął za sobą drzwiczki i
szybkim, uważnym spojrzeniem obrzucił przez szybę wozu szeroki chod-
nik przed dworcem. Zobaczył małego człowieczka czytającego gazetę,
ale człowieczek ten był tak niepozorny, że nie zwrócił na niego nawet
najmniejszej uwagi. Opadł na siedzenie, kryjąc twarz w półmroku.
Kierowca Kowalski złamał licznik, zapuścił motor i siedział przez chwi-
lę nieruchomo. Potem odwrócił się ku pasażerowi.
- To gdzie pojedziemy, proszę pana?
- Gdzie?& A prawda& Orłowo, ulica Zielona osiem. Kowalski skinął
głową.
- Kawał drogi& - powiedział bez entuzjazmu. - Ale. okolica ładna&
Sam tam mieszkam, to znaczy niedaleko& Zielona osiem. Gdzie ja to os-
tatnio słyszałem?&
Pasażer nie odpowiedział. Ruszyli. Podróżny zdjął z kolan trzymaną na
nich walizeczkę i położył ją obok siebie na siedzeniu, nie wypuszczając z
dłoni jej uchwytu. Samochód minął śródmieście, a potem, posuwając się
wzdłuż coraz niższych i rzadziej rozrzuconych domów, dotarł do granicy
ciemności. Ostatnia latarnia zbliżyła się do okna i odpłynęła do tyłu. Zna-
jdowali się teraz na szosie, rozwidnionej tylko smugami reflektorów. W
oddali gdzieniegdzie błyskały małe światełka podmiejskich domków. Po
chwili i one zniknęły.
Od czasu do czasu Kowalski odrywał wzrok od pustej szosy i spoglądał
w lusterko, ale pasażer "trwał nadal jakby w uśpieniu.
& Zielona osiem.- - myślał Kowalski. - Gdzie Ja to słyszałem?& A może
widziałem? .Ale przecież co dnia przemierzał wzdłuż i wszerz całe Tró-
jmiasto, więc adres ten mógł mu się obić o uszy. Z drugiej strony& Tak,
wiedział przecież, gdzie jest Zielona i wiedział, że nigdy tam nie zajeżd-
żał. Była to mała uliczka na krańcu osiedla, ukryta pośród drzew. W tej
samej chwili siedzący na tylnym siedzeniu człowiek otworzył oczy. Wy-
prostował się i rozejrzał po wozie. Umieszczona wysoko owalna, biała
tabliczka z czarnym, ręcznym napisem obwieszczała:
GDYNIA
taksówka osobowa nr 44%
Właściciele: Kazimierz Kita i Henryk Kowalski
Przez ułamek sekundy pasażer zastanawiał się bez zainteresowania,
czy ten, który go wiezie, to Kita, czy Kowalski, potem wyjrzał.
Szosa biegła w tym miejscu po nagim grzbiecie wysokiego płaskowz-
górza i roztaczał się z niej nocny widok na szeroko rozlaną u jego stóp
lśniącą zatokę, zamkniętą w oddali światełkami półwyspu i jeszcze dal-
szymi, obracającymi się rytmicznie skrzydłami latarni morskiej.
W pewnym miejscu kierowca zwolnił i przeżegnał się szybko. Jak gdy-
by chcąc usprawiedliwić ten swój niecodzienny gest, powiedział przery-
wając milczenie:
- Tutaj niedawno zabili mojego wspólnika. W tym samym wozie& O,
tu właśnie& - Wskazał ręką ciemne zbocze, opadające coraz bardziej
spadzisto ku niewidzialnemu brzegowi morskiemu. Po drugiej stronie
szosy zbocze biegło w górę. Stał tam samotny krzak jałowca, podobny
do człowieka.
Pasażer znowu nie odpowiedział. Słowa kierowcy nie przeniknęły do
jego świadomości, chociaż usłyszał je i mózg zarejestrował ich znaczenie.
Myślał w tej chwili o czekającym go skoku w nieznane.
Szosa spłynęła ze wzgórza i wpadła w las, za którym zapaliły się okna
niewielkich domów, ukrytych tu i ówdzie pośród ogrodów.
- To już niedaleko.- - Kowalski zwolnił i skręcił w wąską uliczkę, nad
którą krzyżowały się konary starych drzew, wybiegające ponad płotami
ogrodów. Po chwili znalezli się przy narożniku jeszcze węższej uliczki, nie
wybrukowanej i porośniętej trawą. Na wysokości głowy ludzkiej przybi-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]