[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się wykonać za pomocą zdalnego sterowania. W końcu głosy przychodzą z okręgów
wyborczych, a kierownicy terenowi muszą być czymś więcej niż dobrymi mówcami. Mowy
jednak wciąż trzeba było wygłaszać, trzeba było również organizować konferencje prasowe.
Robiłem, co mogłem, wspomagany dzielnie przez Daka i Penny - teraz oczywiście siedziałem
w tym znacznie głębiej i na większość pytań potrafiłbym odpowiedzieć bez namysłu.
W dniu, kiedy Rog miał wrócić, w biurze odbywała się właśnie dwutygodniowa
konferencja prasowa. Miałem nadzieję, że zdąży na nią, ale nie było powodu, dla którego nie
miałbym sobie dać rady sam. Penny weszła jako pierwsza, wlokąc swoje oprzyrządowanie.
Usłyszałem tylko jej stłumione westchnienie.
I wtedy po drugiej stronie stołu ujrzałem Billa.
Rozejrzałem się wokół siebie jak zwykle.
- Dzień dobry, panowie.
- Dzień dobry, panie ministrze - odpowiedziała większość z nich.
- Dzień dobry, Bill - dodałem. - Nie wiedziałem, że tu jesteś. Kogo reprezentujesz?
W oczekiwaniu na jego odpowiedz zapadła głucha cisza. Wszyscy wiedzieli, że Bill
odszedł... albo został zwolniony. On jednak uśmiechnął się szeroko.
- Dzień dobry, panie Bonforte. Jestem z Syndykatu Krein. Wiedziałem już, co się
święci, ale starałem się nie dać mu tej satysfakcji.
- Bardzo ładnie. Mam nadzieję, że płacą ci tyle, ile jesteś wart. A teraz do rzeczy...
Najpierw pytania pisemne. Masz je, Penny?
Szybko załatwiłem się z pytaniami na piśmie, udzielając odpowiedzi, które zdążyłem
już wcześniej przemyśleć, po czym rozparłem się w fotelu i oznajmiłem:
- Pozostało nam trochę czasu na dyskusję, panowie. Są jeszcze jakieś pytania?
Padło kilka pytań. Tylko raz musiałem odpowiedzieć: ,,Bez komentarza". Była to
replika, której Bonforte udzielał zamiast wymijających tłumaczeń. Wreszcie spojrzałem na
zegarek i oznajmiłem:
- Panowie, to wszystko na dziś. -i zrobiłem gest, żeby wstać.
- Smythe!  krzyknął Bill.
Niewzruszenie kontynuowałem rozpoczęty proces wstawania z fotela. Nawet na niego
nie spojrzałem.
- Do ciebie mówię, Panie Fałszywy Bonforte - Smythe! - ciągnął ze złością, jeszcze
bardziej podnosząc głos.
Tym razem spojrzałem na niego z pewnym zdumieniem - dokładnie takim, jakie
okazałby moim zdaniem ważny urzędnik państwowy wobec jawnego a nieoczekiwanego
chamstwa. Bill, czerwony jak burak, wskazywał na mnie palcem:
- Ty uzurpatorze! Ty aktorze ze spalonego teatru! Ty oszuście! Dziennikarz z
,,London Timesa" po mojej prawicy zapytał cicho:
- Czy mam wezwać straże, sir?
- Nie - odparłem.  On jest nieszkodliwy. Bill zaśmiał się.
- A więc jestem nieszkodliwy, tak? Jeszcze zobaczysz!
- Chyba jednak trzeba będzie, sir  nalegał człowiek z ,,Timesa".
- Nie - odparłem nieco ostrzejszym tonem. - Wystarczy, Bill. Teraz lepiej wyjdz
spokojnie.
- Chciałbyś, co?  zaczął z niesamowitą prędkością wyrzucać z siebie całą historię,
Nie wspomniał ani słowem o porwaniu, ani o własnym udziale w oszustwie, ale sugerował, że
wolał nas opuścić, niż brać udział w takim szwindlu. Przypisał konieczność maskarady
poważnej chorobie Bonforte'a, nie cofając się przed przypuszczeniem, że mogliśmy go otruć.
Słuchałem cierpliwie. Większość reporterów także początkowo ograniczała się do
słuchania, okazując zdumienie osób postronnych wplątanych przypadkowo w przykrą
rodzinną kłótnię. Potem kilku z nich zaczęło skrzętnie notować lub szeptać do dyktafonów.
Kiedy skończył, zapytałem łagodnie:
- Czy to wszystko, Bill?
- A nie wystarczy?
- Wystarczy aż nadto. Przykro mi, Bill. %7łegnam was, panowie. Muszę wracać do
pracy.
- Chwileczkę, panie ministrze! - zawołał ktoś. - Czy chce pan wydać formalne
zaprzeczenie? - A ktoś inny dodał: - Czy pozwie go pan?
Odpowiedziałem najpierw na drugie pytanie:
- Nie, nie pozwę go. Nie stawia się przed sądem chorego człowieka.
- Co, ja jestem chory?!  wrzasnął Bill.
- Uspokój się, Bill. Co zaś do formalnego zaprzeczenia, nie uważam, aby było
potrzebne. Widzę, że część z państwa notuje. Wprawdzie nie sądzę, aby wasi wydawcy
zainteresowali się tą historią, ale gdyby tak się stało, zaproponuję wam jeszcze pewną
anegdotę. Słyszeliście o profesorze, który spędził czterdzieści lat swego życia na
udowadnianiu, że ,,Odyseja" nie została napisana przez Homera, lecz przez innego Greka o
tym samym nazwisku?
Rozległo się kilka uprzejmych wybuchów śmiechu. Ja również uśmiechnąłem się i
znów zrobiłem gest w stronę wyjścia. Bill z trzaskiem przeskoczył stół i złapał mnie za ramię.
- Nie wykręcisz się z tego dowcipami!
Człowiek z ,,Timesa", pan Ackroyd, odciągnął go ode mnie siłą.
- Dziękuję, sir - powiedziałem i zwróciłem się do Corpsmana: - Czego ty chcesz ode
mnie, Bill? Próbuję uniknąć wydania cię w ręce policji.
- No to wezwij straże, ty oszuście! Zobaczymy, kto dłużej posiedzi w ciupie! Czekaj,
niech tylko wezmą twoje odciski palców! Westchnąłem.
- Panowie, to już przestaje być zabawne. Połóżmy temu kres. Penny, moja droga, czy
możesz wezwać kogoś ze sprzętem do pobierania odcisków palców?
Wiedziałem, że już po mnie, ale do cholery, jeśli się tonie, przynajmniej należy to
robić z honorem i na baczność. Nawet najgorszy łajdak powinien mieć prawo do godnego
zejścia ze sceny.
Bill nie czekał. Chwycił szklankę wody, która stała przede mną. Brałem ją do ręki
kilka razy.
- Do diabła z tym. Wystarczy mi ta szklanka!
- Bill, już ci mówiłem, żebyś liczył się ze słowami przy paniach. Szklankę,
oczywiście, możesz zatrzymać.
- Masz cholerną rację, że ją zatrzymam.
- Doskonale. Proszę stąd wyjść. Jeśli tego nie zrobisz, będę zmuszony wezwać straże.
Wymaszerował z pokoju. Nikt nie odezwał się ani słowem.
- Czy ktoś jeszcze życzy sobie otrzymać moje odciski palców? - zapytałem.
- Jestem absolutnie pewien, że nikt z nas nie ma takiego życzenia, panie ministrze - [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •