[ Pobierz całość w formacie PDF ]
laty zbudował Flint. O, nasz Flint miał olej w głowie! Poza nadmierną skłonnością do
rumu był to człowiek, jakich darmo szukać! Nie bał się nikogo, nie! Jedynie Silvera. Ale
Silver to był filut!
Dobrze, dobrze! powieóiałem. Wierzę ci w zupełności i nie chcę już gawę-
óić na ten temat. Czas nagli, powinienem więc biec co tchu, żeby się połączyć z mymi
przyjaciółmi.
Nie, kamracie! rzekł Ben Gunn. Wydajesz mi się dobrym chłopcem, ale
koniec końców jesteś tylko chłopcem. No, ale Ben Gunn ucieka. Nawet rum nie popro-
waói mnie tam, góie ióiesz& nawet rum, póki nie zobaczę twojego czcigodnego pana
i nie usłyszę od niego słowa honoru. A nie zapomn3 no moich słów: Znacznie więcej
tak powiesz znacznie więcej zaufania& , a potem uszczypn3 go.
I z tą samą znaczną miną uszczypnął mnie po raz trzeci, mówiąc:
A jeżeli wam bęóie potrzeba Bena Gunna, wiesz, Jimie, góie możesz go znalezć.
Tam, góie znalazłeś go óisiaj. A ten, kto przyjóie, powinien mieć coś białego w ręce
i powinien przyjść sam jeden. Aha! i jeszcze to powiesz: Ben Gunn powiesz ma
w tym swoje racje .
Dobrze odrzekłem zdaje mi się, że pojąłem, o co ióie. Chcesz coś oznajmić
i życzysz sobie, byś mógł się wióieć z naszym óieóicem lub doktorem, a znalezć cię
można tam, góie cię spotkałem. Czy to wszystko?
A może jeszcze zapytasz, kiedy? dodał. Owszem, mniej więcej od południa
do szóstego ówonka.
Dobrze. Czy mogę już odejść?
Czy nie zapomnisz? badał mnie niespokojnie. Znacznie więcej& i ma swoje
racje& Tak powiesz Swoje racje& To najważniejsze. Jak człowiek z człowiekiem. Więc
dobrze mówił trzymając mnie wciąż jeszcze myślę, że możesz już odejść, mój Jimie.
Ale, Jim, jeżeli zobaczysz Silvera, nie zdraóisz Bena Gunna? Nikt z ciebie óikimi końmi
nie wyciągnie tego, com ci mówił? Nie? Dajesz mi słowo? A jeżeli ci piraci obozują na
ląóie, Jimie, czy nie powiesz, że rano&
Dalsze słowa przerwał mu ogłuszający łoskot; kula armatnia przedarła się przez drzewa
i ugrzęzła w piasku niespełna o sto jardów od miejsca, góieśmy rozmawiali. W jednej
chwili daliśmy drapaka w dwie przeciwne strony.
Przez dobrą goóinę ustawiczne grzmoty wstrząsały wyspą, a kule z trzaskiem za-
szywały się w ostępie. Przebiegałem w coraz to inne ukrycia, zawsze ścigany, jak mi się
zdawało, przez te przerażające pociski. Lecz w końcu strzelanina osłabła. Wówczas, choć
nie mogłem się odważyć podejść w stronę warowni, góie kule padały najgęściej, jed-
nakże w pewnej mierze oóyskałem pewność siebie i po długim okrążaniu w kierunku
wschodnim przyczołgałem się mięóy drzewa rosnące na wybrzeżu.
Słońce właśnie zaszło, powiew morski szeleścił buszując po lasach oraz marszcząc
szarą powierzchnię przystani; przypływ już zupełnie opadł i wielkie smugi piasku leżały
nieosłonięte. Powietrze ostygło i po upale dnia chłód przenikał mnie skroś kurtkę.
Hispaniola stała jeszcze w tym samym miejscu, góie zarzucono kotwicę, lecz na
szczycie masztu widniał jak na dłoni Wesoły Roger czarna bandera korsarska. Gdy
jej się przyglądałem, zerwał się jeszcze jeden krwawy błysk i jeszcze jeden huk, któremu
odpowieóiały wszystkie echa. I jeszcze jedna kula óiałowa zaświstała w powietrzu. Był
to już koniec kanonady.
Leżałem czas jakiś śleóąc ożywiony ruch, który powstał po natarciu. Kilku luói
rozb3ało coś siekierami na wybrzeżu niedaleko od warowni; jak się pózniej dowieóiałem,
była to nieszczęśliwa łódka. Dalej, w pobliżu ujścia rzeki, płonęło wśród drzew wielkie
ognisko; mięóy tym miejscem, a statkiem kursowało tam i z powrotem czółno, a luóie,
których wióiałem poprzednio w tak ponurym usposobieniu, pokrzykiwali przy wiosłach
wesoło jak óieci. Z brzmienia ich głosu można było wnosić, że są podpici rumem.
r bert ui te en n Wyspa skarbów 57
W końcu pomyślałem, że mogę już podążyć ku twieróy. Byłem od niej dość daleko,
na nizinnym piaszczystym przesmyku, który zamyka przystań od wschodu, a przy niskim
stanie wody łączy się z Wyspą Szkieletów. Gdy powstałem na równe nogi, spostrzegłem
w przedłużeniu przesmyku, ale w pewnej odległości, wynurzającą się spośród niskich
krzaków odosobnioną skałę dość wysoką. Przyszło mi na myśl, że jest to zapewne owa
Biała Skała, o której wspominał Ben Gunn, i że kiedyś może bęóiemy potrzebowali łoói,
a wtedy będę wieóiał, góie jej szukać.
Następnie przemykałem się borem, aż przedostałem się na tyły warowni, czyli na jej
stronę lądową, góie niebawem zostałem gorąco powitany przez wiernych przyjaciół.
Opowieóiałem pokrótce swe przejścia i począłem się rozglądać dokoła. Twieróa była
zbudowana z nieociosanych dyli sosnowych zarówno sufit, jak ściany i podłoga, która
wznosiła się góieniegóie na stopę lub półtorej nad poziom nasypu piaskowego. Przy
drzwiach był ganek, a pod nim tryskało małe zródełko spływając do sztucznego zbiorni-
ka, dość osobliwego jako że był to, prawdę mówiąc, wielki żelazny kocioł okrętowy
z óiurawym dnem i wsiąkało w piasek, góie miało swój port , jak się wyrażał ka-
pitan.
Oprócz gołych ścian niewiele było w tej budowli; tylko w jednym rogu spoczywała
płyta kamienna służąca jako palenisko oraz stary zaróewiały żelezniak do przechowywania
zarzewia.
Stoki wzgórza i cały obręb warowni były ogołocone z drzew, zużytych na budowę,
a po rozmiarach belek można było poznać, jak piękny i niebotyczny las tu wyrąbano.
Większą część poręby wykarczowano lub wypalono po uprzątnięciu drzew; jedynie tam
góie strumyk wody wyciekał z kotła, grube poszycie mchu oraz kilka paproci i pnących
krzewów zieleniło się na tle piasku. Tuż dokoła twieróy podobno za blisko, jak dla
celów obrony wystrzelał bór wyniosły i gęsty, wyłącznie świerkowy od strony lądu,
a ku morzu mający znaczną przymieszkę żywych dębów .
Wiatr
Chłodny powiew wieczorny, o którym już wspominałem, świstał przez wszystkie
szczeliny grubo ciosanej budowli i zasypywał podłogę nieustannym deszczem drobnego
piasku. Mieliśmy piasek w oczach, w zębach, w potrawach, piasek tańczył w zródle na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]