[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przeciwko tobie albo uczynić z ciebie swego sługę. Muhbaras zastanowił się nad tym, a
potem pomyślał o odmowie.
Zamiast zamienić go na popiół, Pani Mgieł uśmiechnęła się, jakby próbowała uspokoić
zarówno siebie, jak i jego. Wydawało się to w najwyższym stopniu nieprawdopodobne.
Czyżby czarodziejka miała wyrzuty sumienia? W takim razie dlaczego postąpiła z Danarem
tak, jak postąpiła? Na twarzy Pani znów pojawił się uśmiech, który po chwili Muhbaras
odwzajemnił. Pózniej dał krok do przodu, nie ofiarował jednak czarodziejce pasma włosów
ani też nie usunął myśli o oporze ze swego umysłu.
 Nie musisz się obawiać daru, jaki masz złożyć, dostojny kapitanie  powiedziała Pani
Mgieł.
Zlustrowała go od stóp do głów złotymi kocimi oczami. Muhbaras nie mógł uwolnić się od
myśli, że ma do czynienia z kobietą, która patrzy na niego jak na mężczyznę. W jej oczach
było coś, na pewno nie czułość, ale z pewnością jakieś ciepło. Ta myśl również nie wywołała
niosącego śmierć zaklęcia.
Muhbaras zrobił drugi krok i tym razem Pani Mgieł także się poruszyła. Dotknęły go
zimne dłonie, sięgając aż do nadgarstków. Szybko się zacisnęły i wycofały z kilkoma
włosami ściśniętymi między kciukiem a palcem wskazującym.
W tym momencie przestał cokolwiek widzieć, słyszeć i czuć. Gdy powróciła mu
świadomość, zobaczył, że stoi w tym samym miejscu, otoczony przez osiem Panien, pod
niebem, z którego już prawie spełzło światło dnia.
Nie zdziwiło go, że Panny wyglądają teraz raczej jak niecierpliwe kobiety, a nie córki
bogini wojowników. Nie zadziwiło go nawet to, że niektóre z nich drżały w wieczornym
chłodzie.
Gdy przemówił, jego głos zadrżał, co, jak miał nadzieję, było już ostatnią niespodzianką
tego wieczoru.
 Nie musicie iść wszystkie, chyba że tak rozkazała nasza Pani.
 Pani rozkazała, że mają iść wszystkie  odpowiedziała jedna; z Panien głosem nawet
bardziej bezbarwnym niż wcześniej. Widać było, że nie są na tyle poruszone, by kierować się
raczej jego sugestiami niż rozkazami Pani Mgieł.
Conan wracał do groty, nie znalazłszy miejsca dogodnego do strzału, gdy zdało się, iż
zbocze wzgórza pogrąża się w całkowitym chaosie, takim jak przy stworzeniu świata. Pył
wzbił się niby burza piaskowa, a z brązowej chmury wytaczali się, wyskakiwali i wybiegali
wojownicy. Pomimo kurzu Conan mógł rozpoznać wśród nich nomadów, niewątpliwie
Girumgi, oraz turańskie Zielone Płaszcze. Widocznie oddział Khezala przyjechał Conanowi z
pomocą.
Przybycie przyjaciół nie zapewniało jednak zwycięstwa ani nawet przetrwania.
Koczownicy kłębiący się u stóp wzgórza byli bardzo liczni. Ponadto mogli strzelać albo w
dół, albo w górę, nie ryzykując trafienia towarzyszy. Turańczycy nie mieli takiego szczęścia.
Najlepiej polegać na stali, pomyślał Cymmerianin, a potem krzyknął to głośno.
Zaprotestował jeden z łuczników Afghuli, ale Farad chwycił za jego luk, jakby chciał go
złamać. Aucznik wyciągnął długi nóż, który Conan uważał za najlepszą broń w starciu wręcz.
Teraz podeszli już do nich Girumgi.
Conan rzucił jedno szybkie spojrzenie na lewo, gdzie nikt nie strzelał ani nie krzyczał.
Potem widział już tylko skały po obu stronach i pokrytego pyłem nomadę o dzikim wzroku.
Uderzył mocno z prawej strony w klatkę piersiową przeciwnika, złapał jego lewy bark i ciął
w dół. Przedramię mężczyzny i jego handżar upadły na ziemię, a on sam krzyknął i próbował
pchnąć Conana w twarz krwawiącym kikutem. Kres wysiłkom umierającego położyło ostrze
barbarzyńcy, wbijając się głęboko w tors i docierając do serca.
Koczownik upadł w wąskim przejściu między dwiema skałami, częściowo je blokując.
Conan, odchyliwszy się, porwał kamień i cisnął go w następnego Girumgi, który pojawił się
w przejściu. Kamień zamienił jego twarz w krwawą miazgę. Nomada potykając się nadział się
na ostrze przed chwilą wyciągniętego sztyletu barbarzyńcy i padł na swego towarzysza.
Wypuszczona z prawej strony strzała świsnęła tuż przy uchu Cymmerianina. Zwrócił się w
tamtym kierunku, porwawszy inny kamień i skoczył do przodu. Koczownik, który strzelał,
był zbyt blisko, by w niego rzucić. Z tej odległości nie powinien był chybić, ale panika i
pośpiech sprawiają, że nawet najlepszy wojownik staje się niewiele więcej wart od dziecka, a
z pewnością o wiele mniej od Conana. Cymmerianin uderzył łucznika obciążoną kamieniem
lewą ręką i przebił mieczem jego bark. Głowa mężczyzny z trzaskiem poleciała do tyłu,
zapewne łamiąc mu kark. Zatoczył się na nomadę, który stał za nim. Ten chciał uskoczyć, ale
w tym momencie miecz Conana dotarł do jego gardła. Obaj koczownicy upadli, jeden na
drugiego.
Teraz Conan stanął w otwartej przestrzeni. Mógł zostać trafiony strzałą z łuku, mogli go
też otoczyć nomadzi. Wycofał się więc w stronę wąskiego przejścia, mieszczącego tylko
jednego mężczyznę. Zanim tam dotarł, musiał zabić kolejnego koczownika. Z okrzyków i
wycia po obu stronach wywnioskował, że jego towarzyszom lepiej się poszczęściło.
Przynajmniej taką miał nadzieję.
Conan znalazł wreszcie chwilę, by złapać oddech i z grubsza oczyścić ostrza, kiedy w dole
rozległy się krzyki ludzi, zmieszane z rżeniem spłoszonych i śmiertelnie ranionych koni. I
powtórnie wśród owych wojennych okrzyków rozpoznał turańskie zawołania. Ledwo miał
czas zastanowić się, że w tej bitwie roi się od zagadek, gdy pojawiło się jeszcze więcej
uciekających napastników. Wydawało się, że przyszli z dołu, ale pragnęli tak bardzo wspiąć
się na wzgórze, jak ich towarzysze przedtem chcieli zejść.
 Na Croma!  zawołał Cymmerianin.  Te wszy nawet nie pozwolą człowiekowi
zatrzymać się, żeby oczyścić miecz. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •