[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ukradły przecież Księgę, niebiańsko chędożyły i tak dalej. Więc Muzyka
była pierwszą rzeczą, którą dały ludzkości i niech mnie diabli, ludzkość
wiedziała, co z nią zrobić.
Upłynęło wiele czasu, zanim Upadłe Anioły się w tym zorientowały,
ale wtedy... Muzyka była już wszędzie. Niektórzy - prawdę mówiąc,
cholernie niewielu - wiedzieli, jak ją wykorzystać, ci, którzy urodzili się z
Talentem Zrozumienia, gdyż mieli anioła jako jednego z rodziców - Bach,
Mozart i jeszcze kilku facetów - ale reszta mogła się tylko otrzeć o to, co
oferowała muzyka.
Tak więc nieliczni Utalentowani - Pieśniarze - wymyślili plan.
Zebrali się o północy.
Na rozdrożu.
Ciągnęli losy i niektórzy z nich zakradali się do Nieba, a inni... chy-
ba możecie się domyślić, dokąd poszli.
I te grupy Utalentowanych złodziei zdołały uzyskać to, o co im
chodziło.
4
(THE GALL IT) STORMY MONDAY (BURZLIWY PONIEDZIAAEK)
Kiedy wróciłem, nie zdziwiło mnie ani trochę, że muzycy
wspierający byli już na scenie i stroili swe instrumenty. Skinąłem głową
jednemu z nich - perkusiście, którego twarz rozpoznałem z zeszłorocznego
artykułu w Rolling Stone , jaki ukazał się dwa tygodnie po jego śmierci -
i ruszyłem prosto do baru.
Obszar wewnątrz właściwego baru jest bezpieczny, ponieważ jest
błogosławiony. Blat pięciometrowego, kwadratowego kontuaru, ota-
czającego stanowisko barmana, pokryty jest marmurem pochodzącym z
ołtarza starego kościoła, który przeznaczony był do rozbiórki. Kupił go
mój dziadek. Jedynym słabym punktem jest podnoszona klapa, więc kiedy
znalazłem się z powrotem za barem, natychmiast zsunąłem następny
woreczek z talizmanami z rogu stelaża na kieliszki i powiesiłem go
dokładnie nad nią. Może nie była to najpotężniejsza forma magii do
osobistej ochrony, ale w tej chwili powinna wystarczyć.
Na zewnątrz przetoczył się grzmot, a pioruny błyskały jeszcze silniej.
Muzycy skończyli ustawiać instrumenty i podeszli do baru.
Dałem każdemu porcję whisky i piwa. Starałem się nie patrzeć żad-
nemu prosto w oczy - choć wiedziałem, że ich spojrzenia skupiają się na
mnie. Władałem tylko jedną ręką i przez to stałem się tutaj lokalną
atrakcją, więc jestem przyzwyczajony do gapiących się na mnie klientów.
Myślę, że to swego rodzaju osiągnięcie: potrafię podrzucić szklankę, nalać
drinka i otworzyć butelkę szybciej, płynniej i zgrabniej niż niejeden
barman używający wszystkich dziesięciu palców.
- W ich oczach zobaczysz różne rzeczy, i chłopcze, spędzisz resztę
życia, próbując zapomnieć - powiedział mi tata. - Po prostu rozlewaj
wódę, jak się tego od ciebie oczekuje, nie stawaj się zbyt przyjacielski, a
wszystko będzie dobrze.
Zastanawiałem się, czy tata zaaprobowałby mój sposób zachowania.
Umarł dwa lata temu. Nadal bardzo za nim tęskniłem i gdybym zbyt długo
o tym myślał, rozpłakałbym się jak dziecko.
Ale dzisiaj nie było na to czasu.
Błyskawica znów przypiekła niebo, a następny grzmot groził, że
zdmuchnie dach tawerny.
Stara szafa skończyła grać płyty Hookera i zabrała się do kolekcji
B.B. Kinga.
Kolejny błysk światła, bardziej skoncentrowany od błyskawicy - ale
nie słabszy - przewiercił się przez okno frontowe, poprzedzony rykiem
brzmiącym tak, jakby wyszedł z trzewi budzącego się starodawnego di-
nozaura. Godzilla przybywa do tawerny trala lala la.
- Rydwan Ankou - mruknął jeden z muzyków wspierających.
Zmrużyłem oczy i zobaczyłem, że rydwan bretońskiego uosobienia
śmierci to ociekający chromem krążownik szos. Silniki mu dymiły i
iskrzyły, gdy jego północny jezdziec zahamował z piskiem opon.
Muzycy pośpiesznie dopili swe drinki i wrócili na scenę.
Zwiatło zgasło, ryk został zdławiony do ciszy, a kilka chwil pózniej
drzwi otworzył kopniak o takiej sile, że walnęły o ścianę, aż trochę tynku
odpadło z sufitu.
W drzwiach stał Ankou i za szyjkę trzymał swoje ulubione wiosło
- poobijaną gitarę stratocaster Fendera. Jej korpus balansował mu na
ramieniu.
Mierzył przynajmniej dwa metry dziesięć centymetrów. Miał na
sobie czarny płaszcz, który bardzo mi przypominał pelerynę Drakuli, a
długie, białe włosy zwisały mu na ramiona. Wrażenie wzmacniał tkwiący
na jego głowie kapelusz z szerokim rondem, które wywinięto tak, by
zasłaniało oczy.
Jak burza pomknął w moją stronę. Drzwi zamknęły się za nim z
trzaskiem, choć nawet ich nie dotknął. Zajął miejsce przy barze, delikatnie
położył gitarę na drewnianej klapie kontuaru i pstryknął palcami.
Wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów i wystukałem jednego. Wziął
go, włożył do ust, po czym potarł palcem wskazującym o paznokieć
kciuka, z którego wytrysnął niewielki płomień. Ankou zapalił papierosa i
zdmuchnął ogień.
Jego ciało nie osmaliło się ani odrobinę.
Dłonią zepchnął kapelusz do tyłu.
Choć tata przez lata przygotowywał mnie na to, widok twarzy przy-
bysza wstrząsnął mną.
Miał skórę bladoszarą jak trup, tak silnie obciągniętą na czaszce, że
przez chwilę wydawał się jedynie szkieletem. Patrzył na mnie dwoma
pustymi, mrocznymi jak grób oczodołami, a w miejscu, gdzie powinien
być nos, widniały dwie dziury o kształcie łez.
- Kiedy zaczął się dzień, wyglądałem znacznie ładniej - powiedział.
Głos brzmiał jak skrobanie szczurzych pazurów po cemencie w jamie
krypty.
Z wieszaka na kieliszki nad głową zdjąłem szklaneczkę do whisky,
ale dłoń drżała mi tak bardzo, że ją upuściłem.
Nie doleciała do podłogi.
W tej samej sekundzie, gdy wypadła mi z ręki, Ankou otworzył usta,
z których wystrzelił długi, rozwidlony ropuszy język, który jak bicz owinął
się wokół szklanki i przyciągnął ją na powrót ku barowi.
- Nalej - syknął Ankou.
Napełniłem szklaneczkę czarnym Jackiem danielsem. Ankou wy-
chylił ją i zażądał następnej.
- Robisz się kapkę chciwy na stare lata, co nie? - ozwał się głos
gdzieś spoza kontuaru.
Obróciłem się jak fryga i zdążyłem przez chwilę zobaczyć ogniste
kółeczko, które ożywiło się pulsowaniem, a potem zanikło. Owionął mnie
mdląco słodkawy zapach dymu cygara.
- Tylko na niego popatrz, Ankou, co? Ledwo przyszedłeś, a jakbyś
mu podłożył bombę pod tyłek.
- Serce mi krwawi, TB.
Mężczyzna w ciemności zachichotał, a potem powoli wyszedł z
cienia.
Zrozumcie coś: nie jestem rasistą, ale jedynym sposobem, by opisać
tego człowieka, jest stwierdzenie, że był zdumiewająco czarny. Nigdy nie
widziałem czarnego mężczyzny o tak nieprzeniknionym odcieniu skóry.
Była to tak intensywna czerń, że w ogóle nie odbijała światła, wręcz
zamazywała rysy twarzy i przyjmowała zagadkowy odcień niebieskiej
szarości popiołów. Obdarzył mnie błogim uśmiechem, odsłaniającym
trupio fioletowe dziąsła, pożółkłe pieńki kilku zębów i dziwnie
pozbawione koloru wargi.
- Nie wydaje mi się, żebyś był gotów dziś do walki, TB - powiedział
Ankou.
- Słyszysz to? - TB zwrócił się w moją stronę. - On się o mnie
martwi. - Zajął miejsce na drugim końcu baru. - Jestem wzruszony. Worku
Kości, serio.
- Nie nazywaj mnie tak.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]