[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Czekają. Długo czekają.
Słońce chowa się za wzgórza.
- Gdzie oni są? - Pyta Devon, przyciskając nos do szyby. - Nie podoba mi się, że idą tu sami
po zmroku.
Cecily sięga po telefon komórkowy i wystukuje numer Any. Młodsza siostra Any mówi jej,
że Ana przed godziną poszła na spotkanie z Marcusem i mieli razem wybrać się do Rolfe'a.
- Mieli na to więcej niż dość czasu - zauważa D. J.
Próbują dodzwonić się do domu Marcusa. Nikt nie odpowiada.
- Pójdziemy ich poszukać - oznajmia Devon, wstając.
W tym momencie w oddali słyszą przeciągłe wycie bestii.
- Nie chcę, żebyście szli tam sami - mówi Rolfe. - Pojedziemy moim samochodem.
Roxanne obiecuje zostać w domu i czekać, na wypadek gdyby pojawili się tutaj Ana i
Marcus. Rolfe wyprowadza z garażu terenowego range rovera, a nie sportowego porsche, którym
zwykle jezdzi. Wszyscy pakują się do środka.
Devon zauważa, że Rolfe ma przy pasie broń.
- Myślisz, że będzie ci potrzebny?
- Srebrne kule - mówi Rolfe. - Ręcznie odlewane. Na wszelki wypadek.
- Nie strzelaj do niego - prosi Devon.
- Może będzie trzeba.
Oczywiście ma rację. Jednak Devon jest pewien, że śmierć tej bestii byłaby tragedią, z którą
nikt z nich nie zdołałby się pogodzić.
Gdzieś w lesie, przez który wiedzie droga do miasteczka, znów to słychać: udręczone,
okropne, rozdzierające uszy wycie.
- Kieruj się tam, skąd dobiega ten dzwięk - mówi Devon i dreszcz przechodzi mu po
plecach.
Nie udaje im się zajechać daleko. Policyjna barykada zagradza drogę do miasteczka.
Migające czerwone światła sześciu radiowozów zaparkowanych w literę V przeszywają noc.
- Co się dzieje? - Pyta Rolfe przez okno samochodu.
Zastępca szeryfa oświetla latarką wnętrze range rovera.
- Och, cześć, Montaigne. - Zwiatło latarki pada na Cecily, siedzącą z przodu obok Rolfe'a. -
Och, witaj, Cess.
To ten irytujący Joey Potts, pryszczaty dwudziestolatek, który zawsze gapi się na Cecily.
Devon uśmiecha się szyderczo. Powinni zamknąć tego świra w kiciu.
- Co się dzieje? - Cecily powtarza pytanie Rolfe'a.
Potts prędzej odpowie jej niż komukolwiek innemu.
- Jakieś dzikie zwierzę, to samo, co grasowało tu w zeszłym miesiącu. - Zastępca krzywi się.
- Nie wiem, czy to niedzwiedz czy coś innego, ale najwyrazniej porwało jakąś dziewczynę.
- Nie - szepcze Devon, czując nagły przypływ lęku.
- Jak sądzicie, gdzie teraz jest? - Pyta Rolfe.
Potts wzrusza ramionami.
- Gdzieś w lesie. Od czasu do czasu słyszymy jego ryk.
Jednak niestety droga jest zamknięta.
- Ale ja muszę wrócić do Kruczego Dworu - mówi Cecily, najwyrazniej próbując
wykorzystać swój urok osobisty, żeby przedostać się przez barykadę.
- Przykro mi, Cess, ale będziecie musieli pojechać dookoła.
- To nam zajmie godzinę! Proszę, Joey!
On nie ustępuje.
- Nie przestawią tych radiowozów dla nikogo.
- Zatem będę musiał je ominąć - mruczy Devon.
- Facet - szepcze D. J., nachylając się do niego. - Zamierzasz zrobić tę sztuczkę ze
znikaniem?
Rolfe słyszy to. Kiedy zastępca szeryfa odchodzi od samochodu, odwraca się na siedzeniu i
gniewnie spogląda na młodego czarodzieja.
- Pamiętaj, że nie masz żadnej władzy nad tym stworem - mówi. - Nie atakuj go bez
zastanowienia.
- Będę musiał - mówi Devon, nagle absolutnie pewien tego, co zaraz powie. - Ta
dziewczyna, którą porwała bestia... To Ana.
- Co?
- Jestem tego pewien. Właśnie to sobie uświadomiłem.
Muszę iść, Rolfe.
- Devonie. - To Cecily. Ich spojrzenia spotykają się nad oparciem fotela. - Proszę, uważaj.
- Zaczekaj, Devonie - pospiesznie dorzuca Rolfe. Odpina od pasa kaburę z pistoletem. -
Przynajmniej wez to.
Devon bierze broń i spogląda na nią z odrazą. Byłby jednak głupcem, gdyby odmówił.
- Spotkamy się w domu - mówi i znika.
Słyszy bestię, zanim zdążył ją zobaczyć: jej głuchy, wściekły warkot. Tutaj, w lesie, wysokie
czarne sosny zasłaniają księżyc. Wiosna roztopiła zmarzniętą skorupę i pokryta grubym dywanem
igieł ziemia pachnie nowym życiem. Devon stoi zupełnie nieruchomo, miarowo oddychając,
koncentrując wszystkie zmysły na bestii. Znów ją słyszy. Jej chrapliwy oddech. Zgrzytanie zębami.
- Pokaż się - rozkazuje.
Wie, że bestia nie musi go słuchać. Cokolwiek to jest, na pewno nie demon, posłuszny woli
czarodzieja Skrzydła Nocy. Mimo to chłopiec jest pewien, że bestia się pokaże. Chce stanąć przez
nim. Coś nas łączy, nabiera przekonania Devon. Nie wiem tylko co. Jednak tak jest.
- Jestem tutaj! - Obraca głowę, rozglądając się w gęstym mroku, lecz pewnie stojąc na ziemi.
W prawej ręce mocno trzyma broń. - No już, jestem tutaj! Nie każ mi czekać!
Przed nim pojawiają się ślepia. Czerwone ślepia, mrugają raz, a potem drugi w ciemności.
- Cześć, brzydalu - mówi Devon spokojnym i pewnym głosem.
Rozlega się ogłuszający ryk, który sprawia, że Devon cofa się o krok, jeszcze mocniej
ściskając w ręku broń.
Nagle bestia pojawia się tuż przed nim. Jej powykręcane, kosmate ciało przywodzi na myśl
zarazem małpę, niedzwiedzia i wilka. I - co znów zauważa Devon - człowieka. Z żółtych kłów
ścieka ślina. Uniósłszy pysk, bestia wydaje przeciągle wycie.
W tym momencie Devona otacza mocna srebrna zbroja.
- Hej, niezła robota - mruczy do siebie.
Nawet tego nie planował. Zrobił to instynktownie. Tak właśnie działa dobra magia, mówi
mu intuicja.
Bestia wcale nie jest z tego zadowolona. Wściekle syczy, cofając się przed jasnym błyskiem
srebra. Chwiejnie wycofuje się w chaszcze. Devon idzie za nią.
- Nie, nie, odejdz ode mnie!
Dziewczęcy głos.
Ana!
Devon widzi ją teraz wyraznie. Przerażona dziewczyna w podartym ubraniu próbuje się
odczołgać po sosnowych igłach.
- Ana! - Krzyczy Devon.
Bestia obnaża kły, gotowa ją ugryzć. I nagle Ana znika. Bestia, wściekła i zaskoczona, staje
na tylnych łapach i warczy.
- Tak - mówi Devon, gdy stwór odwraca się i patrzy na niego. - Ja to zrobiłem. To moja
robota. Ana jest już z moimi przyjaciółmi, w domu Rolfe'a. W przyszłości wybierz kogoś równego
sobie.
Bestia odchyla łeb i wydaje przeciągły, straszliwy ryk.
- Kim jesteś? - Pyta Devon. - Co nas łączy i co się tu dzieje?
Bestia spogląda mu w oczy. Tak, wygląda znajomo, myśli Devon. Zdecydowanie znajomo...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]