[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wymyślaliśmy sobie o nich najprzeróżniejsze
opowiastki i bajeczki. Większość z nich nie stanowiła
niczego skończonego; wytrząsaliśmy je jak z rękawa
w formie dialogów. Na przykład oświadczyny miłosne
między dwiema papugami, niesnaski rodzinne wśród
bizonów, wieczorne pogwarki dzików.
Jak się pan ma, panie Kuno?
Dziękuję, panie Lisie, jako tako. Wie pan
przecież, że wtedy, kiedy mnie schwytano, straciłem
moją najdroższą żonę. Nazywała się Ogonek-
Pędzelek, jak już miałem zaszczyt panu oznajmić.
Istna perła, zapewniam pana...
Ach, niechże pan nie wraca do tych spraw,
sąsiedzie. Już nieraz opowiadał mi pan o tej perle,
jeśli mnie pamięć nie myli. Boże wielki, ostatecznie
żyje się tylko raz i nie należy sobie psuć tej odrobiny
przyjemności.
Przepraszam, panie Lisie, gdyby pan znał moją
małżonkę, prędzej by mnie pan zrozumiał.
No, zapewne, zapewne. Więc nazywała się
Ogonek-Pędzelek, prawda? Aadne imię. Wprost
prosi się, żeby pogłaskać! Ale co to ja właściwie
chciałem rzec? Zauważył pan chyba, jak bardzo
nasila się znowu ta nieznośna plaga wróbli?
Ułożyłem sobie taki oto mały plan.
W sprawie wróbli?
W sprawie wróbli. Widzi pan, wyobraziłem to
sobie tak: rzucimy trochę chleba przed siatkę, sami
zaś ułożymy się spokojnie i będziemy na nie
czatować. Chybaby nieczyste siły się w to wdały,
żebyśmy takiego bydlaka nie mieli złapać. Co pan o
tym sądzi?
Doskonały pomysł, panie sąsiedzie.
Niech więc pan będzie łaskaw położyć trochę
chleba. Tak, dobrze! Ale może przesunie go pan
nieco w prawo, wtedy obaj będziemy mieli z niego
pożytek. Ja, bo jestem, niestety, pozbawiony w tej
chwili wszelkich środków do życia. Tak jest dobrze. A
więc, uwaga! Kładziemy się teraz, zamykamy oczy
cicho, o, już jakiś nadlatuje! (Chwila ciszy. )
No, panie Lisie, jeszcze nic?
Jaki pan niecierpliwy! Tak jakby pan był pierwszy
raz na polowaniu! Myśliwy musi umieć czekać,
czekać i jeszcze raz czekać. A więc jeszcze raz!
No, dobrze, ale gdzie podział się chleb?
Co proszę?
Przecież chleba już nie ma!
Niemożliwe! Chleb? Doprawdy... zniknął! A
niechże to licho! Oczywiście znowu ten przeklęty
wiatr!
Hm, mnie się jakoś nie wydaje. Odniosłem
wrażenie, że pan coś jadł.
Co? Ja coś jadłem? Niby co?
Chyba ten chleb.
Pan jest obelżywie jednoznaczny w swoich
przypuszczeniach, panie Kuno. Od sąsiadów trzeba
wprawdzie niejedno znieść, ale tego już za wiele. Za
wiele, powiadam. Zrozumiał mnie pan? Ja miałbym
zjeść chleb! Co pan sobie w ogóle myśli? Najpierw
muszę po raz tysięczny wysłuchiwać nudnej historii o
pańskiej perle, potem ja mam świetny pomysł,
wykładamy chleb...
To ja! Ja dałem chleb!
... wykładamy chleb, ja się czaję i pilnuję,
wszystko idzie jak z płatka, wtem pan wpada ze
swoją gadaniną... wróble naturalnie czmychają,
polowanie bierze w łeb i teraz jeszcze okazuje się,
że to ja zeżarłem chleb! No, długo pan poczeka,
zanim się znowu do pana odezwę!
Na takich zabawach lekko i wartko mijały
popołudnia i wieczory. Miałem doskonały humor,
pracowałem chętnie i szybko i dziwiłem się, że byłem
dawniej taki ospały, zwarzony i nieruchawy.
Najlepsze czasy z Ryszardem nie były piękniejsze
od tych spokojnych, pogodnych dni, kiedy za oknem
wirowały płatki śniegu, a my dwaj wraz z pudlem
siedzieliśmy sobie przyjemnie koło pieca.
I właśnie wtedy mój drogi Boppi musiał popełnić
swoje pierwsze i ostatnie głupstwo! Ja w moim
zadowoleniu byłem naturalnie ślepy i nie
dostrzegłem, że cierpi więcej niż zazwyczaj. On zaś
z nadmiaru skromności i uczucia udawał weselszego
niż kiedykolwiek, nie skarżył się nigdy, nie zabraniał
mi nawet palenia, a potem w nocy cierpiał, kaszlał i
cichutko jęczał. Zupełnie przypadkowo, gdy kiedyś
pisałem do póznej nocy w przyległym pokoju, a on
sądził, że już dawno śpię, usłyszałem, jak jęknął.
Biedak był po prostu przerażony i oniemiał, kiedy
wszedłem nagle z lampą do jego pokoiku
sypialnego. Odstawiłem światło, usiadłem przy nim
na łóżku i rozpocząłem śledztwo. Długo próbował się
wykręcać, w końcu jednak wyznał prawdę.
To wcale nie takie straszne powiedział
nieśmiało. Tylko przy niektórych ruchach taki kurcz
w sercu, a czasem też przy oddychaniu.
Usprawiedliwiał się po prostu, jak gdyby
pogorszenie się jego stanu zdrowia było
przestępstwem!
Rano udałem się do lekarza. Dzień był ładny,
mrozny, po drodze moje zaniepokojenie i troska
nieco się zmniejszyły; myślałem nawet o Bożym
Narodzeniu i zastanawiałem się, czym mógłbym
Boppiemu sprawić przyjemność. Lekarza zastałem
jeszcze w domu i na moje usilne prośby poszedł od
razu ze mną. Jechaliśmy jego wygodnym powozem,
potem udaliśmy się schodami na górę, weszliśmy do
pokoiku Boppiego i zaczęło się badanie, opukiwanie,
osłuchiwanie, a w miarę jak lekarz poważniał i głos
jego nabierał nieco dobrotliwszego brzmienia we
mnie gasła cała wesołość.
Gościec, osłabienie serca, przypadek poważny
słuchałem i nawet zapisywałem sobie wszystko, i
sam się sobie dziwiłem, że wcale się nie
sprzeciwiam, gdy lekarz nakazał przewiezienie go do
szpitala.
Po południu przyjechała karetka, a gdy wróciłem
ze szpitala, poczułem się strasznie w tym
mieszkaniu, gdzie pudel tulił się do mnie, gdzie duży
fotel chorego odsunięto na bok, a za ścianą stał
pustką jego pokoik.
Tak to jest z kochaniem. Przynosi ono ze sobą ból,
toteż dużo wycierpiałem w tym okresie. Ale to takie
nieważne, czy się cierpi, czy nie! %7łeby tylko istniało
bliskie współżycie, żeby człowiek czuł tę ciasną więz,
która łączy z nami wszystko, co żyje, żeby tylko
miłość nie ostygła! Oddałbym wszystkie pogodne
dni, które kiedykolwiek przeżyłem, wraz ze
wszystkimi moimi przygodami miłosnymi i poetyckimi
zamierzeniami, gdybym mógł jeszcze raz tak jak
wtedy zajrzeć w samą głąb sanktuarium. Jest to
gorzki ból dla oka i serca, wyrafinowana duma i
pycha otrzymują cięgi, ale potem człowiek jest taki
cichy, taki pokorny, o tyle dojrzalszy i w głębi duszy
bardziej żywy!
Już z małą jasnowłosą Agi umarła jakaś część
mego dawnego usposobienia. Teraz widziałem, jak
mój garbus, któremu oddałem całą moją miłość i z
którym dzieliłem życie, cierpi i powoli, powoli umiera;
co dzień cierpiałem z nim i brałem udział w całej
potworności i świętości śmierci. Byłem jeszcze
nowicjuszem w ars amandi, a już miałem zacząć
poważnym rozdziałem z ars moriendi. O tym okresie
nie będę milczał, tak jak milczałem o Paryżu. O nim
chcę mówić głośno, jak kobieta o czasach
narzeczeństwa, a starzec o latach chłopięcych.
Patrzyłem, jak umiera człowiek, którego życie było
tylko cierpieniem i miłością. Słyszałem, jak żartował
niczym dziecko, czując w sobie drążenie śmierci.
Widziałem, jak w chwilach dojmującego bólu wzrok
jego szukał mnie, nie aby żebrać, lecz aby mnie
wesprzeć i pokazać mi, że skurcze i cierpienia nie
naruszyły w nim tego, co najlepsze. Wtedy zrenice
jego olbrzymiały i nie dostrzegałem już więdnącej
twarzy, tylko blask jego dużych oczu.
Czy mogę coś dla ciebie zrobić, Boppi?
Opowiedz mi coś. Może o tapirze.
Mówiłem tedy o tapirze. Boppi przymykał oczy, a
ja z trudem jedynie mówiłem tak jak zwykle,
ponieważ ciągle wzbierały we mnie łzy. Gdy
sądziłem, że już nie słucha albo że usnął, milkłem
natychmiast. Wtedy otwierał znowu oczy.
A dalej?
I opowiadałem dalej o tapirze, o pudlu, o moim
ojcu, o małym, niedobrym Matteo Spinellim, o
Elżbiecie.
Tak, wyszła za głupca. I tak bywa, Peterze!
Często zaczynał ni stąd, ni zowąd mówić o
śmierci.
To nie żarty, Peterze. Najcięższa robota nie jest
tak ciężka jak umieranie. Ale człowiek i to ścierpi.
Albo:
Będę się śmiał, gdy się ta męka skończy. Mnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]