[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pokazywał ósmą. Zakładając na ramię pożyczony pasek od spodni, który podtrzymywał
butelkę z wodą, obserwował pięciu mężczyzn i rozciągającą się przed nimi pustynną
przestrzeń. Przypuszczał, że jego towarzysze będą w stanie pokonywać sześć, siedem kilo-
metrów na godzinę. Razem z przerwami na odpoczynek dotarcie do Albuquerque nie nastąpi
przed świtem.
Przez pierwszą godzinę szli w milczeniu, szybciej niż sądził. Potem nakazał postój.
Cała piątka usiadła razem, nie rozmawiając. Rourke przyglądał się im bacznie i próbował
zapamiętać nazwiska. O Tolle, Rubinstein i Phillips, pozostałych nie zapamiętał.
Jeden z dwóch mężczyzn, którego nazwisko wyleciało mu z głowy, zapytał nagle - czy
naprawdę chcesz wracać, Rourke?
- Wszystkim tak powiedziałem - Rourke odparł spokojnie.
- Naprawdę?
- Dlaczego nie?
- Większość pasażerów umiera, poza tą stewardesą z twoim karabinem,
Kanadyjczykiem i może jeszcze paroma innymi osobami.
- To Kanadyjczyk ma karabin. Stewardesa dostała rewolwer - poprawił Rourke. - Nie
sądzisz, że tym ludziom należy się pomoc?
- A co z nami?
- Co, co z nami? Mężczyzna podniósł się na nogi.
- Cóż - powiedział, podchodząc do Rourke a - Sądzę, że nie. .
Rourke wstał, czując ból w krzyżu.
- Zatem nie wracaj - rzucił - obejdziemy się bez ciebie.
- Wiem - powiedział, stanąwszy przed Rourkem nie dalej niż metr. - Ale nie o to chodzi.
Z twoimi pukawkami mamy większe szansę.
- Nawet wiem gdzie. - Rourke zdjął wzrok z mężczyzny i pokiwał głową. - I myślisz, że
potrzebna jest ci każda możliwa pomoc. Jak na przykład moja broń. Tak?
- Tak.
- Właśnie, że nie. - Rourke zaprzeczył łagodnie, a jego lewa pięść grzmotnęła w brzuch
tamtego. Jednocześnie, jego kolano wylądowało na szczęce mężczyzny. Zanim upadł, Rourke
trzymał w dłoniach swój pistolet Detonics. Cofnął się o krok. Jeden z pozostałej czwórki
przyłożył do ramienia jego snajperski karabin SSG. Rourke krzyknął:
- Wystrzelisz raz, ale zanim zdołasz poradzić sobie z cynglem, zabiję was wszystkich,
chyba że twój strzał będzie naprawdę dobry. Twój krok. Ja swoje powiedziałem.
Chyba Rubinstein, Rourke nie był jednak tego pewien, powoli odstąpił od pozostałej
trójki i podniósł ręce do góry.
- Hej, poczekaj. Ja nie jestem z nimi.
Chwilę pózniej następny mężczyzna o rudych, opadających na czoło włosach, stanął
obok Rubinsteina. Był to O Tolle.
- Ja też nie.
Celując w Rubinsteina i O Tolla, Rourke krzyknął do dwóch niezdecydowanych: - Co
wy na to? - Słyszał, jak poturbowany przez niego osobnik odzyskał przytomność i zaczął
jęczeć.
Mężczyzna trzymający sztucer Rourke a powoli zdejmował go z ramienia.
- Nie upuść go, połóż na ziemię. Powoli - mówił szeptem. Po czym, mając nadzieję, że
kojarzy nazwisko z właściwą twarzą, krzyknął: - Rubinstein! Podnieś karabin. Chwyć za lufę,
podejdz do mnie i podaj mi go. Szybko.
Rourke obserwował, jak Rubinstein podnosi sztucer za muszkę i zbliża się do niego.
Schował Detonicsa za pas i wolną ręką złapał SSG. Przesunął broń w dłoni, chwytając ją za
część przed spustem. Wsunął rękę pomiędzy lufę a pasek, zarzucając snajperski karabin na
ramię.
Jęki znokautowanego mężczyzny były coraz głośniejsze. Rourke odszedł od niego.
Przyglądając się zdrowej czwórce, wycedził:
- Gdybym był sprytniejszy, zabiłbym was wszystkich, oszczędzając sobie kłopotów na
przyszłość. Kiedy dotrzemy do Albuquerque, wszyscy, którzy chcą wracać ze mną, mogą to
zrobić. Kto nie chce, odejdzie. Ale jeżeli spotkam go raz jeszcze, zastrzelę. Wy dwaj - wskazał
na Rubinsteina i O Tolla - podnieście tego faceta i pomóżcie mu w marszu. Ruszamy, chcę
mieć was przed sobą. Jeden podejrzany ruch i poczęstuję takiego kulką. Albo dwoma, na
szczęście. Pytania?
%7ładen z nich się nie odezwał. Rubinstein i O Tolle pomogli rannemu wstać.
- W porządku, idziemy - rzucił Rourke.
ROZDZIAA XXIX
Rourke stał na środku placu, widząc przed sobą cudem ocalały, najstarszy kościół na
południowym zachodzie Stanów. Wokół niego, cała pozostała część starego miasta leżała
wypalona i w gruzach. Spojrzał na tarczę Rolexa. Prawie czwarta nad ranem. Słońce nie mogło
wstać wcześniej niż za trzy godziny. Na placu nie było świateł, świeciło się tylko w środku
kościoła. Rourke podejrzewał, że to specjalne lampy Colemana, albo świeczki. Kiedy ogień
dosięgnął rur gazu ziemnego, wybuch rozpruł całe ulice miasta.
Rourke marzł pod swetrem i kurtką. Przerzucając karabin na drugie ramię,
przypatrywał się przez chwilę kościołowi. Przypomniał sobie, jak przywiózł tu kiedyś Sarah i
Michaela. Dzieciakowi spodobała się zabawa na jednokierunkowych uliczkach starego miasta i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]