[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Zwycięzca! - zawyłem, cały czas na adrenalinie płynącej przeze mnie jak rzeka
Kolorado.
Ratownicy prowadzili mnie do karetki. Wyrzuciłem w powietrze pięść, prawie nie
zauważając, że moja bransoleta ze srebrnych tarcz zamieniła się w poczerniałe kółko
z pogiętych i osłabionych ogniw. Energie, które przez nią przepuściłem, wypaliły ją tak, że
stała się bezużyteczna.
- Jestem kimś! Ty, z cienia, lepiej wsadz sobie głowę między nogi i pocałuj się w...
Ratownicy wyprowadzili mnie na zewnątrz, na deszcz. Zimne krople rozpryskujące
się na twarzy uciszyły mnie i otrzezwiły. Nagle w pełni uświadomiłem sobie, że na ręce nadal
mam kajdanki i nie mam talizmanu Victora, by zwrócić jego własną moc przeciw niemu.
Victor wciąż tam był, w swoim domu nad jeziorem, wciąż miał garść moich włosów i wciąż
zamierzał wydrzeć mi serce, gdy tylko będzie to możliwe, czyli gdy burza da mu siłę.
%7łyłem ja i żyła Murphy, ale moja euforia była przedwczesna. Jeszcze nie miałem
czego świętować. Uniosłem twarz ku niebu.
Piorun walnął tuż obok. Gdzieś w górze, nad głową zatańczyła błyskawica, rzucając
przez zwały chmur dziwne światło i widmowe cienie.
Nadciągnęła burza.
ROZDZIAA 23
Wokół mnie padały wielkie krople deszczu, jakie widuje się tylko wiosną. Mimo
padającego deszczu powietrze stawało się cięższe, gorętsze. Musiałem myśleć szybko, ruszyć
głową, zachować spokój, pospieszyć się. Wciąż byłem przypięty kajdankami do przegubu
Murphy. Oboje pokryci byliśmy pyłem, który przylgnął do śmierdzącej, bezbarwnej mazi,
ektoplazmy za sprawą magii skądś przywołanej, gdy tylko rzucone zostało zaklęcie. Ta maz
nie utrzyma się długo, za kilka minut ulotni się, zniknie w powietrzu, wróci tam, skąd
pierwotnie przybyła. Przez chwilę była tylko denerwującym, oślizgłym obrzydlistwem.
Może była też czymś, co mógłbym wykorzystać.
Moje dłonie były za szerokie, ale Murphy miała delikatne, drobne, kobiece rączki,
jeśli nie liczyć odcisków pozostawionych przez ćwiczenia z bronią i treningi sztuki walki.
Gdyby słyszała, co myślę, i gdyby nie była nieprzytomna, na pewno dałaby mi w zęby,
uznając za szowinistyczną męską świnię.
Jeden z ratowników grzebał w swojej torbie medycznej, drugi podtrzymywał wraz ze
mną Murphy. Dawało mi to szansę, której musiałem się uchwycić. Pochyliłem się nad
Murphy, starając się ukryć to, co robię pod ciemną połą swojego czarnego prochowca.
Pracowałem nad jej dłonią, ściskając razem jej bezwładne, szczupłe palce i próbując zsunąć
jej z ręki stalową obręcz. Zdzierałem jej przy tym skórę, więc głośno jęczała, ale udało mi się
uwolnić jej nadgarstek w chwili, gdy wraz z ratownikiem sadzaliśmy ją na krawężniku koło
karetki. Drugi ratownik pobiegł na tył samochodu, otworzył na oścież drzwi i zaczął grzebać
w środku. Ze wszystkich stron dochodziło wycie syren nadjeżdżających wozów policyjnych
i strażackich.
Nic nie jest proste, kiedy ja jestem w pobliżu.
- Została zatruta - powiedziałem do ratownika. - Ma ranę na prawym ramieniu lub
barku. Zbadajcie ją, bo dostała ogromną dawkę jadu brązowego skorpiona. Musi być gdzieś
dostępna jakaś surowica. Trzeba jej założyć opaskę uciskową...
- Chłopie - przerwał mi zniecierpliwiony ratownik - znam się na swojej robocie. Co tu
się, do cholery, stało?
- Nie pytaj - powiedziałem, oglądając się na budynek. Deszcz z wolna przybierał na
sile.
Czy się spózniłem? Czy zginę, zanim dotrę do domu nad jeziorem?
- Krwawisz - poinformował mnie ratownik, nie spuszczając wzroku z Murphy.
Spojrzałem na swoją nogę, która nie rozbolała mnie, dopóki nie zobaczyłem rany.
Pazur skorpiona rozorał ją porządnie. Kalesony rozdarte były na długości piętnastu
centymetrów i takiego samego rozdarcia doznało moje udo. Rana była poszarpana i bolesna.
- Siadaj - powiedział ratownik. - Zaraz się tym zajmę. - Wykrzywił twarz. - Co to, do
diabła, jest, to śmierdzące gówno na tobie?
Otarłem deszcz z włosów, przygładzając je do tyłu. Drugi ratownik nadbiegł z butlą
tlenu i noszami i obaj pochylili się, zajmując się Murphy. Jej twarz pozbawiona była
naturalnej barwy, miejscami blada, miejscami jaskrawoczerwona. Ciało miała wiotkie jak
mokry dolar, poza momentami, kiedy wstrząsały nim dreszcze. Skurcze mięśni sprawiały jej
ból i pozornie zanikały.
To z mojej winy Murphy znalazła się tutaj. To ja zadecydowałem o zatajeniu przed nią
informacji, co zmusiło ją do podjęcia bezpośredniej akcji i przeszukania mojego biura.
Gdybym był po prostu bardziej otwarty, bardziej szczery, może by nie umierała. Nie chciałem
od niej odejść. Nie chciałem znów odwrócić się do niej plecami i zostawić ją samą.
Jednak zrobiłem to. Zanim przybyły posiłki, zanim policja zaczęła zadawać pytania,
zanim ratownicy, rozglądając się za mną, podali policjantom mój rysopis, odwróciłem się na
pięcie i odszedłem.
Z każdym krokiem coraz bardziej siebie nienawidziłem. Nienawidziłem siebie za to,
że odszedłem, zanim nie upewniłem się, że Murphy przeżyje jadowite użądlenie skorpiona.
Nie mogłem znieść, że moje mieszkanie i biuro stały się kupą złomu, rozszarpanego na
strzępy przez demony, gigantyczne pajęczaki i moją własną nędzną moc. Nie mogłem znieść,
że kiedy zamykam oczy, widzę poskręcane, rozszarpane ciała Jennifer Stanton, Tommy ego
Tomma i Lindy Randall. Nie cierpiałem tego chorego lęku wykręcającego mi wnętrzności,
kiedy wyobrażałem sobie swoje własne szczątki rozdarte na części przez te same siły.
A najbardziej nienawidziłem tego, kto był odpowiedzialny za to wszystko. Victora
Sellsa. Victora, który zamierzał mnie zabić, gdy tylko burza rozpęta się na dobre. Za następne
pięć minut mógłbym już nie żyć.
Nie. Nie mógłbym. Rozmyślanie o tym problemie wprawiło mnie w stan podniecenia.
Spojrzałem w górę, na chmury. Burza nadciągała z zachodu i dopiero teraz wzbierała nad
miastem. Nie zbliżała się w szybkim tempie, przetaczanie się jej nad tym rejonem mogło
potrwać kilka godzin. Dom Sellsów nad jeziorem położony był na wschodzie, na drugim
brzegu jeziora Michigan, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt kilometrów stąd w linii prostej.
Gdybym był dość szybki, gdybym miał samochód, mógłbym wygrać z burzą w drodze do
domu nad jeziorem. Mógłbym zdążyć dojechać tam i wyzwać Victora na pojedynek.
Podczas ataku skorpiona straciłem różdżkę i kij. Mógłbym je przywołać, by
przyleciały z mojego biura niesione wiatrem, jednak byłem tak podniecony, że gdybym
spróbował, mógłbym niechcący zburzyć ścianę budynku. Nie zależało mi na tym, żeby dać
się przygnieść tonom cegieł zlatujących się do mojej wyciągniętej ręki, przywołanych mocą
magii i wściekłości. Nie chroniła mnie też bransoleta, spalona w starciu z potworną siłą
uderzenia spadającej windy.
Wciąż miałem na szyi talizman z pentagramem mojej matki, symbol ładu
i kontrolowanego rozkładu sił, stanowiącego istotę białej magii. Wciąż miałem przewagę
biorącą się z lat prawidłowo prowadzonych ćwiczeń. Miałem przewagę doświadczenia
w czarnoksięskich zmaganiach. I wciąż miałem swoją wiarę.
To wszystko, czym dysponowałem. Byłem wyczerpany, zmaltretowany, zmęczony
i ranny. W ciągu jednego dnia wykrzesałem z siebie więcej energii, niż niejeden mag byłby
zdolny w tydzień. Byłem już u kresu, w sensie duchowym, jak i fizycznym, ale nie miało to
dla mnie znaczenia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]