[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powierzchni zimnego, wilgotnego kamienia. Jej nogi zanurzone były
nie w ciepłej, słodkiej dobroci, ale w brudnej, chłodnej wodzie,
opływającej jej uda i łaskoczącej je boleśnie jak język lodowatego
gada. Cokolwiek to było za miejsce, cuchnęło gorzej niż cokolwiek, co
w życiu czuła: był to zmieszany odór śmieci, szlamu i krwi, Każdy
wdech sprawiał, że miała ochotę zwymiotować.
Podciągnęła się na drżących rękach, wyciągając nogi z wody
Miała wrażenie, że całe jej ciało pokrywa jeden wielki siniak.
Ostatnie, co pamiętała, to skok z nabrzeża, uderzenie i czarną
otchłań, zamykającą się nad jej głową. Woda musiała wyrzucić ją
tutaj, gdziekolwiek to było Nad sobą nie widziała nieba. Czuła jakiś
podmuch, ale wilgotny i cuchnący Być może wyrzuciło ją w jakimś
starym zbiorniku. Nie, to nie jest zbiornik. Sądząc po zapachu,
znalazła się gdzieś w miejskich kanałach. Na tę myśl znów zachciało
jej się wymiotować.
Mocno zacisnęła usta, by powstrzymać mdłości i spróbowała
przeczołgać się kawałek dalej, ale zamarła, gdy usłyszała gdzieś obok
cichy jęk. Przez jej myśli przebiegły szalone wyobrażenia trolli i
hobgoblinów. Czy to wciąż był sen? Gdzieś daleko kapała woda, co
sprawiło, że poczuła potrzebę skorzystania z toalety. Prawie się
roześmiała. Była przecież w wielkiej toalecie. Jeszcze trochę moczu
nie wpłynęłoby na panujący wokół smród, ale dama nie załatwia się w
miejscu publicznym.
Posunęła się jeszcze kawałek, aż całkiem wynurzyła się z wody.
Jęk stał się trochę głośniejszy, a potem ucichł znowu. Dochodził z
niewielkiej odległości. Podniosła się na kolana, próbując nie myśleć o
zniszczonym szlafroku.
Miała tuzin podobnych w domu. Ten spali, gdy tylko wydostanie
się z tego potwornego miejsca. Cokolwiek wydawało ten dzwięk, nie
było raczej grozne. Brzmiało jak ranne zwierzę, jakby wiewiórka, ale
większe. Duży szczur. Już chciała się cofnąć, kiedy jęk przekształcił się
w ostry kaszel.
To on.
Josey zdążyła prawie zapomnieć jak to się stało, że wciąż jeszcze
żyła. Zabójca jej ojca był tu z nią, a sądząc po odgłosach, zapłacił
wysoką cenę za jej ratunek. Jego lęki nie brzmiały dobrze.
- Halo? - szepnęła.
W odpowiedzi usłyszała tylko więcej kaszlu. Oddychając przez
usta, poczołgała się w tamtą stronę. Znalazła go opartego o wilgotną
ścianę. On również był przemoknięty cuchnącą wodą i
przemarznięty. Myślała, że już nie żyje, ale po chwili zakaszlał znowu,
a jego pierś poruszyła się pod jej dłońmi. Obszukała go drżącymi
palcami i znalazła ciepłą plamę na prawym boku; krwawiącą dziurę, w
której tkwiło drzewce grubości jej kciuka. Caim coś mamrotał, ale nic
nie mogła zrozumieć. Nachyliła się bliżej.
- Idz.
Usiadła na piętach. Jej pierwszym odruchem było podążyć za
jego radą i odejść, ale dokąd? Nie mogła iść do władz. To było jasne. A
po śmierci ojca nie miała żadnej rodziny. Do przyjaciół? Miała tylko
jedną prawdziwą przyjaciółkę w Othirze, Anastasię, ale chociaż była z
nią bardzo zżyta, nie wierzyła, że potrafiłaby jej pomóc. Jej ojciec był
stary i słaby; od dawna już nie działał w polityce. Ponadto, nie chciała
wciągać Any w ten koszmar.
Zwróciła myśli ku mężczyznie, leżącym przed nią. Mogła
zostawić go tu, by umarł. Nie zasługiwał na nic innego.
Przypuszczalnie zamordował wielu ludzi - ludzi, którzy mieli rodziny
i przyjaciół. Należał do najbardziej odrażającego gatunku człowieka,
zabijającego za pieniądze. Nie miał honoru ani zasad; był tylko
wrzodem ludzkości. A jednak ocalił jej życie. Zrobił to dwa razy. I
twierdził, że nie zabił jej ojca, chociaż zrobiłby to, gdyby ktoś inny go
nie uprzedził. Jeżeli to była prawda, to ktokolwiek rzeczy wiście zabił
jej ojca, był na wolności i nikt go nawet nie podejrzewał, a ten zabójca
umierający u jej stóp był jedyną osobą, która mogła dowiedzieć się,
kto to zrobił i dlaczego.
Josey podjęła decyzję. Musiała go uratować, zająć się nim, aż
odzyska siły, by znów ją chronić. Ale jak? Dobrze pływała, ale nie
sądziła, żeby zdołała przeciągnąć go pod wodą z powrotem na
nabrzeże. A co, jeśli ci ludzie tam czekali? Nie, nie mogła wracać.
Pozostał więc tylko jeden kierunek. Wbiła wzrok w ciemność
panującą w tunelu, W oddali błysnęło malutkie światełko, jakby
przelatujący prędko świetlik, ale to wystarczyło, by wskazać jej drogę,
Co to było? Jakaś potworna istota z głębin, czy anioł zesłany z nieba?
Tak czy inaczej, nie miała wielkiego wyboru.
Wstała i wsunęła ramiona pod pachy zabójcy. Delikatnie
położyła go na ziemi. A potem zaczęła ciągnąć. Jej stopy ślizgały się na
pokrytym szlamem podłożu, a mięśnie z trudem znosiły nienaturalny
wysiłek, ale powoli ruszyła w stronę odległego światła.
ROZDZIAA CZTERNASTY
Szalejące płomienie barwiły niebo na pomarańcz i złoto,
rzucając migoczące cienie na podwórko, na którym piętrzyły się ciała.
- Musimy iść szepnęła Kit za jego plecami.
Caim chciał się odwrócić, ale stopy odmówiły mu posłuszeństwa.
Ludzie w czarnych zbrojach zebrali się na podwórzu. Ich gniewne
słowa odbijały się echem od ścian budynków. Ojciec Caima klęczał
przed nimi, dumny mężczyzna z rękojeścią miecza wystającą z jego
piersi jak maszt tonącego okrętu.
Krzyk przeszył cichą noc. Caim poczuł ból w żołądku, jakby ktoś
nagle go uderzył, na widok swojej matki wybielającej z płonącego
domu, prosto w ręce czekających żołnierzy. Chciał pobiec ku niej,
ocalić ją, ale nie mógł nic zrobić, podczas gdy odziani w czerń ludzie
ciągnęli ją za sobą, przez pola, do wielkiego lasu, znikając w końcu jak
duchy.
Potem, kiedy paraliż go opuścił, przeszedł przez ogrodzenie,
ignorując wołanie Kit. Przebiegł podwórko, omijacie ciała zbrojnych,
rozciągnięte na ziemi jak przewrócone ołowiane figurki. Zatrzymał się
na środku.
Jego ojciec był dla niego kimś wielkim, niemal bohaterem z
dawnych legend. Martwy wydawał się mniejszy, jak gdyby to, co
czyniło go wielkim, -wyciekło wraz ze strumieniem czarno-czerwonej
krwi z rany w jego piersi.
- Zabiję ich - wycedził Caim przez płacz. - Zabiję wszystkich.
Przeszył go dreszcz, kiedy zwłoki otworzyły oczy, a spomiędzy
posiniałych warg wydobył się szept.
- Mój synu... mój synu.
Pulsujące światło wyrwało Caima z mroku zapomnienia.
Wpierw jego myśli były splątane, ale jedna z nich od razu go uderzyła.
%7łył.
Nie wiedział, czy ma poczuć ulgę, czy irytację. Był przygotowany
na śmierć, gotowy spotkać cokolwiek, co czekało na niego po drugiej
stronie, gotowy też na nicość. Podczas swoich podróży napotkał wiele
religii, od starożytnych czcicieli Illmyna po surowy monoteizm
Prawdziwego Kościoła. Wszystkie zapowiadały potępienie tym, którzy
odbierali życie innym ludziom. Czy czekała go wieczność w ponurym
podziemnym świecie śmierci, czy nieprzerwana wędrówka pośród
bezkształtnego eteru pomiędzy gwiazdami - zaakceptował swój los
już dawno temu.
Nieznacznie uniósł powieki, prawie oślepiony mocnym
światłem. Udało mu się dostrzec latarnię zawieszoną na
pordzewiałym haku. Pomieszczenie, ciasne i obce, wypełniał odór
pleśni. Przegniłe gipsowe ściany ozdobione były mozaikami.
Pomiędzy płytkami gromadziło się błoto i mech. U góry sklepiał się
sufit z żółtawej cegły. Pod plecami Caim czuł chłód kamiennej
posadzki.
Odwrócił głowę i zobaczył, że dziewczyna siedzi obok. Bardzo go
zaskoczyło, że nie odeszła. Mogła już teraz być daleko. Wciąż miała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]