[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przywodzącą na myśl któregoś z greckich herosów, Perseusza albo Ulissesa.
Jednakże przede wszystkim był bardzo delikatnym chłopcem, delikatnym,
poważnym, przyzwoitym i spokojnym. Nigdy jej wiele nie całował, tylko
kiedy się z nią żegnał wieczorami. I nigdy też jej nie obściskiwał, jak robili to
wszyscy pozostali chłopcy. Kiedy w sobotę wieczorem odwoził ją po kinie
do domu, to zwykle zatrzymywał swojego starego buicka przed jej domem i
siedział w samochodzie obok niej, tylko rozprawiając wciąż i rozprawiając o
przyszłości, wspólnej przyszłości razem z nią, i o tym, że zamierza powrócić
do Dallas, żeby zostać lekarzem. To, że zrezygnował z pieszczot i innych
głupstw, które szły z tym w parze, wywarło na niej ogromne wrażenie.
Szanuje mnie, powtarzała sobie. Kocha. I prawdopodobnie się nie myliła. W
każdym razie
był miłym chłopcem, miłym i dobrym. I gdyby nie fakt, że Ed Cooper był
supermiłym, superdobrym chłopcem, to na pewno poślubiłaby Conrada Kru-
egera.
Zadzwonił telefon. Anna podniosła słuchawkę.
— Tak — powiedziała. — Halo?
— Anna Greenwood?
— Conrad Krueger!
— Moja droga Anno! Co za fantastyczna niespodzianka. Jak słowo daję!
Kopę lat.
— Szmat czasu, co?
— Całe życie. Głos nic ci się nie zmienił.
— Tobie też.
— Co cię sprowadza do naszego pięknego miasta? Na długo przyjechałaś?
— Nie, jutro muszę wracać. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu,
że zadzwoniłam.
— Ale gdzież tam, Anno. Bardzo się cieszę. U ciebie wszystko w porządku?
— Tak, wszystko dobrze. Już dobrze. Przez jakiś czas ciężko przeżywałam
śmierć Eda...
— Co takiego?!
— Zginął w katastrofie samochodowej dwa i pół roku temu.
— Ojej, Anno, tak mi przykro. To straszne. Ja... nie wiem, co powiedzieć...
— Nic nie mów.
— Czujesz się już dobrze?
— Doskonale. Tyram jak niewolnica...
— Brawo...
— A jak... jak tam Araminta?
— O, wspaniale.
— Macie dzieci?
— Jedno — odparł. — Chłopca. A ty?
— Ja mam troje, dwie dziewczynki i chłopca.
— No, no, kto by się spodziewał! Posłuchaj, Anno...
— Słucham.
— Może bym tak podjechał do twojego hotelu i zaprosił cię na kieliszek?
Bardzo bym chciał. Założę się, że nie zmieniłaś się ani na jotę.
— Zestarzałam się, Conradzie.
— Kłamiesz.
— W dodatku czuję się staro.
— Potrzeba ci dobrego lekarza?
— Tak. To znaczy, nie. Naturalnie, że nie. Mam już dość lekarzy. Potrzeba
mi tylko... no cóż...
— Tak ?
— To miasto mnie stresuje, Conradzie. Chyba potrzebuję towarzystwa kogoś
znajomego. Nic poza tym.
— Masz kogoś takiego. Muszę jeszcze przyjąć jedną pacjentkę i jestem
wolny. Spotkamy się na dole, w barze, w sali jakiejś tam, zapomniałem
nazwy, o szóstej, za mniej więcej pół godziny. To ci odpowiada?
— Tak — odrzekła. — Oczywiście. I... dziękuję ci, Conradzie.
Odłożyła słuchawkę, a potem wstała z łóżka i zaczęła się ubierać.
Była lekko podniecona. Od śmierci Eda nie była jeszcze ani razu w lokalu na
randce z mężczyzną. Wiedziała, że doktor Jacobs z pewnością ucieszy się,
kiedy mu o rym powie po powrocie. Wprawdzie nie pogratuluje jej z całych
sił, ale ucieszy się na pewno. Powie, że to krok we właściwym kierunku,
początek. Regularnie chodziła do niego na wizyty i obecnie, kiedy jej stan
psychiczny uległ takiej poprawie, jego niewyraźne aluzje stały się
przejrzystsze i już nie jeden raz wspominał jej, że depresje i skłonności
samobójcze nigdy u niej całkowicie nie znikną, dopóki rzeczywiście i fizycz-
nie nie „zastąpi” Eda drugim mężczyzną.
— Przecież nie da się zastąpić osoby, którą się kochało do szaleństwa —
odparła mu ostatnim razem, kiedy poruszył ten temat. — Mój Boże, panie
doktorze, kiedy w zeszłym miesiącu zdechła papuga pani Crumlin-Brown,
proszę zważyć, zwykła papuga, a nie mąż, był to dla niej tak wielki cios, że
przysięgła sobie, że nigdy już nie będzie miała ptaka!
— Pani Cooper — odrzekł doktor Jacobs — nikt normalny nie może
utrzymywać stosunków seksualnych z papugą.
— No... nie...
— Właśnie dlatego papugi nie da się zastąpić. Ale kiedy umiera mąż, a żona,
która go przeżyła, pozostaje aktywną, pełną wigoru, zdrową kobietą, to w
ciągu trzech lat nieodmiennie znajduje sobie, jeżeli tylko może, następcę
męża. I vice versa.
Seks. Lekarzom takiego pokroju tylko to było w głowie. Ten miał tylko seks.
Zanim Anna ubrała się i zjechała windą na dół, zrobiło się dziesięć po
szóstej. W chwili gdy weszła do baru, od jednego ze stolików wstał
mężczyzna. Był to Conrad. Musiał obserwować wejście. Przeszedł przez bar,
żeby ją przywitać. Uśmiechał się nerwowo. Anna też się uśmiechała. Ludzie
w takich sytuacjach zawsze się uśmiechają.
— No, no — powiedział. — No, no, no.
Spodziewając się zwyczajowego całusa w policzek, nadstawiła twarz w górę
ku niemu, wciąż się uśmiechając. Zapomniała jednak, jak bardzo jest
formalny. Tylko ujął jej rękę i uścisnął — raz.
— Co za niespodzianka — powiedział. — Chodź, usiądźmy.
Bar był taki sam jak wszystkie hotelowe bary z wyszynkiem. Tonął w
przyćmionym świetle i wypełniały go małe stoliki. Na każdym stał talerzyk z
orzeszkami ziemnymi, a dokoła przy ścianach biegły obite skórą kanapki.
Kelnerzy wystrojeni byli w białe marynarki i kasztanowe spodnie. Conrad
zaprowadził Annę do stolika w kącie sali i usiedli tam twarzami do siebie.
Natychmiast pojawił się przy nich kelner.
— Czego się napijesz? — spytał Conrad.
— Mogę martini?
— Oczywiście. Z wódką?
— Nie, proszę z ginem.
— Jedno martini z ginem — powiedział Conrad do kelnera. — Nie. Niech
będą dwa. Nigdy za dużo nie piłem, Anno, jak zapewne pamiętasz, ale chyba
jest co uczcić.
Kelner odszedł. Conrad usiadł wygodnie na krześle i uważnie przyjrzał się
Annie.
— Bardzo dobrze wyglądasz — orzekł.
— Ty też bardzo dobrze wyglądasz, Conradzie
— odparła.
I rzeczywiście. Zdumiewające, jak mało się postarzał przez te dwadzieścia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]