[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pieczątki, pieczątki ogromne niczym kościelna wie\a, i pieczątki te odbija na jej
pięknym miękkim ciałku w okolicy pośladków... Nagle obrócił się, zdecydował i w
pomieszczeniu, gdzie znajdowały się dzwignie i uchwyty semaforów i zwrotnic,
dyszki i tarcze sygnałowe, szepnął mi do ucha:
Miłoszu, jutro mamy nocny dy\ur, znowu razem... przez naszą stację
przejedzie pociąg towarowy zło\ony z dwudziestu ośmiu wagonów amunicji. Wiozą ją
w otwartych wagonach... Przejedzie przez naszą stację o godzinie drugiej w nocy...
Między naszą stacją i sąsiednią nie ma \adnych wzgórz i zabudowań... cały ten pociąg
mógłby tam wylecieć w powietrze na rachunek wszechświata...
No tak, panie dy\urny ruchu, oczywiście... Ale w jaki sposób?
Wszystko dostaniemy w odpowiedniej chwili...
Gdzie jest ten pociąg?
Jutro wyjedzie z Trzebicza.
No, to teraz my będziemy specjalnie nadzorować ten transport wojskowy,
nieprawda\? uśmiechnąłem się.
W pomieszczeniu słu\bowym ściemniło się na chwilę: to stado rysiów polskich
przeleciało koło okna.
*
* *
Z zamku nadeszła wiadomość, i\ pan zawiadowca proszony jest na kolację do
hrabiego Kinskiego i \e o siódmej przyjedzie po niego koniuszy. Spuściłem
zaciemnienie i zapaliłem światło w kancelarii dy\urnego ruchu. W gabinecie pana
zawiadowcy, mimo i\ tam tak\e było światło elektryczne, zapaliłem lampę naftową
z okrągłym knotem i zielonym aba\urem. I wraz z panem Całuskiem, dy\urnym
ruchu, wychodziłem do pociągów przeje\d\ających przez naszą stację i dawałem
sygnały zieloną latarką.
Pan zawiadowca przyniósł sobie do gabinetu ten swój baronowski strój, szare
spodnie i myśliwską kamizelkę oraz szwarcemberski kapelusik z piórkiem cietrzewia.
Zostawił otwarte drzwi do kancelarii dy\urnego ruchu, przebierał się i cieszył, \e ktoś
na niego patrzy.
Polną drogą od zamku jechał masztalerz na białym koniu, drugiego siwka
prowadził obok siebie. Na niebie dr\ały gwiazdy, noc promieniowała. Pod butami
chrzęścił i skrzypiał zamarznięty śnieg.
Zielona lampa syczała cichutko w gabinecie pana zawiadowcy, który
przyglądał się uwa\nie swojemu odbiciu w lustrze. Był ju\ w pełnej gali, wło\ył nawet
reniferowe rękawiczki i szwarcemberski kapelusik. Lampa rzucała na sufit biały krąg,
wokół którego rozpraszały się kręgi większe, przypominające klatkę piersiową
kościotrupa. Kiedy jako malec przyje\d\ałem na wakacje do babci, paliła się u niej na
stole taka sama lampa, a ja le\ąc wieczorem w łó\ku z radością patrzyłem na sufit, na
te cienie wokół białego kręgu, który rzucała tam lampa naftowa, i bez względu na to,
jak patrzyłem, zawsze widziałem na suficie takiego kościotrupa, nie pomagało nawet
Strona 25
Bohumil Hrabal Pociągi pod specjalnym nadzorem
zakrycie oczu pierzyną: ciągle widziałem sufit, a na nim kościotrupa. Pewnego
razu, kiedy tak patrzyłem na sufit, babcia przyniosła w fartuchu polana i z łoskotem
wysypała je przy piecu.
Krzyknąłem:
Kościotrup upadł!
Na peron wjechał stajenny na białym koniu z osiodłanym siwkiem u boku. Oba
te wierzchowce tak były białe, \e promieniowały światłem jak kwitnący krzew
jaśminu letnią nocą. Pan zawiadowca wyszedł z gabinetu, koniuszy zeskoczył z konia
i pomógł panu zawiadowcy wło\yć nogę w strzemię. Pan zawiadowca ściągnął uzdę
i pokłusował w stronę gołębnika, krzycząc w górę:
Lulajcie sobie grzecznie. Nie bójcie się, wrócę do was! Pan zawiadowca
przyjedzie! Lulajcie, moje dzieciąteczka słodkie!
A rysie polskie gruchały, uderzały skrzydłami w kratkę zamykającą okienko,
pan zawiadowca zaś odje\d\ał na wierzchowcu w towarzystwie stajennego. Przejechał
przez tory, po czym dwa siwki pokłusowały obok siebie po twardej polnej drodze,
jeszcze rozlegał się tętent ich kopyt, siwki natomiast rozpłynęły się ju\ na tle śnie\nej
równiny: widać było tylko pana zawiadowcę i masztalerza, ich ciemne ubrania i ich
postacie siedzące zabawnie jak gdyby w powietrzu.
Dy\urny ruchu, pan Całusek, wyjął grafiki rozkładu jazdy, zwinięte w rulony
jak płótno albo jedwab, rozło\ył te grafiki rozkładu jazdy, pochylił się nad nimi
i ołówkiem przeje\d\ał wzdłu\ trasy.
Odchyliłem zieloną zasłonkę i zacząłem sprzedawać bilety, z półmroku
poczekalni wynurzali się podró\ni, kupowali bilety i znów pogrą\ali się w ciemnych
kątach; niechętnie wychodzili na mrozne powietrze, obserwując dy\urnego ruchu
domyślali się, czy to ich pociąg osobowy właśnie przyje\d\a; niekiedy zachowywałem
się wobec podró\nych złośliwie: do przyjazdu pociągu osobowego brakowało jeszcze
pół godziny, a ja ju\ ubierałem się, podnosiłem kołnierz i wychodziłem na peron, tak
jakbym szedł powitać ten ich pociąg osobowy, podró\ni wysypywali się za mną, ja
natomiast przechadzałem się chwilę, stawiałem przy torze latarnię i wracałem do
ciepłej kancelarii; przemarznięci podró\ni wracali równie\ do pieca w poczekalni,
skąd obrzucali mnie nieprzyjaznymi spojrzeniami.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]