[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sądziłem, szczególnie ze względu na turystów z lądu. Nosili
przewiewne stroje, ich twarze pokrywała warstwa pasty
cynkowej. Niektórzy swoim wyglądem przypominali zwierzęta i
ptaki lub postacie ze świata fantazji. Czułem się, jakbym śnił na
jawie.
Wokół roiło się też od degeneratów. Aatwo było dostrzec
ich spieczoną słońcem skórę, choć żaden z nich nie dorównywał
pod tym względem zbirom z Dryfu. Prezentowali różnorakie
stroje, najwyrazniej ubierali się w miejscowych sklepach.
Widziałem poncha ze skór łososi, kapelusze z wodorostów oraz
suknie z lnu i starych sieci rybackich. Nie znałem degenerackiej
kultury na tyle, by odróżnić hodowców mięczaków od
producentów biopaliw. Kilku z nich gapiło się na mnie ze
schodów prowadzących na pokład słoneczny. Widocznie w
cieniu moja skóra nabrała połysku. Jednak wśród oparzeń,
wymyślnych tatuaży czy blizn nie powinna budzić sensacji.
Gdy opanowałem nerwy, uznałem, że czas rozejrzeć się za
burmistrzem Fife em. Wychyliłem się z kryjówki i od razu
dostrzegłem znajomą pasiastą togę znikającą w drzwiach
sąsiedniego salonu. Szyld nad wejściem głosił: Golenie,
smarowanie, tatuaże .
Przecisnąłem się przez wahadłowe drzwi i odetchnąłem z
ulgą, bo w sali nie było tłoczno pewnie dlatego, że zapadał
zmierzch. W fotelach siedziało kilku klientów, a pracownicy w
białych kitlach zdobili farbą ich skórę za pomocą pędzli i
szpachli. Na ścianach wisiały dziesiątki fotografii
przedstawiających ciała malowane w różne wzory, jeden
wymyślniejszy od drugiego.
W głębi salonu spostrzegłem Tuppera siedzącego obok
kobiety, której nagie ramiona zdobiły misternie namalowane
żółte kwiaty. Kierując się w jego stronę, minąłem człowieka
leżącego twarzą w dół na obitym tapicerką stole. Na jego
plecach lśnił krajobraz piękny jak w rzeczywistości.
Nie zetrze się? spytałem pracownika, który wpatrywał
się w paletę farb.
Zabezpieczę go warstwą przeciwpotną, ale to ulotne
piękno, krótkotrwałe jak kwiat.
Właśnie, i to za dziesięciokrotnie wyższą cenę. Usłyszałem,
jak Tupper zwraca się do pracownika:
Na biało proszę.
Trochę mnie to rozczarowało. Wśród tylu wzorów i barw
czysta biel wydawała się pospolita.
Pracownik salonu nie krył zaskoczenia.
To wszystko?
Jestem tradycjonalistą. Tupper rozsiadł się w fotelu i
przywołał mnie ruchem ręki. Zdaje się, że masz do mnie
sprawę.
Zerknąłem na pracownika i ściszyłem głos.
Wspomniał pan wcześniej... że degeneratom zdarzało się
już porywać ludzi.
O tak. Z roku na rok jest to coraz częstsze. Ich ofiarą padł
nawet kongresman z Pensylwanii. Tupper zachichotał,
przymykając oczy. Nazywał się chyba Rawscale. Degeneraci
porwali go podczas rejsu jachtem. %7łądali za niego bajońskiej
sumy. Nie chcieli negocjować z rodziną.
Uwolnili go?
Niestety, sprawa zakończyła się tragicznie odrzekł
Tupper. Pracownik salonu zaczął rozsmarowywać pastę
cynkową na jego łysiejącej głowie. Ale twoi rodzice z
pewnością będą mieli więcej szczęścia. Nie są na tyle głupi,
żeby stawiać się degeneratom.
Dryf nie zażądał okupu, a przynajmniej nic o tym nie
wiem.
Nie? Zasępił się, nie otwierając oczu. Cóż, na pewno
zrobią to lada chwila.
Zerknąłem na pracownika, który paćkał białą mazią twarz
Tuppera. Sprawiał wrażenie, jakby nasza rozmowa w ogóle go
nie obchodziła.
A może nie zależy im na pieniądzach? zasugerował
kongresman.
No wie pan? Degeneratom nie chodzi o nic innego.
Zwłaszcza teraz.
Dlaczego akurat teraz? Odepchnął pracownika i usiadł
w fotelu z wysmarowaną połową twarzy. Posłuchaj, Tayu
powiedział, akcentując moje imię, jakby chciał pokazać, że je
pamięta. Nie musisz się martwić. Słyszałem, że sprawą
zajmuje się kapitan Selene Revas, jedyna osoba ze straży
przybrzeżnej, z którą degeneraci chcą rozmawiać.
Dlaczego?
Może podoba im się zapach jej perfum odparł z nutą
zniecierpliwienia. Kto to wie? Zresztą nieważne, byleby tylko
byli gotowi negocjować z kimś od nas.
Jeszcze do niedawna zjeżyłbym się, słysząc, że Tupper
dzieli mieszkańców stanu na lepszych i gorszych przecież
wszyscy bez wyjątku byliśmy równi wobec Wspólnoty. Jednak
teraz degeneraci z Dryfu tak bardzo stracili w moich oczach, że
uważałem ich za gorszych od morskich potworów.
W oddali zadzwięczał gong.
Niechże pan już kończy! fuknął Tupper na pracownika,
opadając na oparcie. Nie zdążyłem jeszcze obstawić walki.
Gong oznacza, że mecz zacznie się dopiero za godzinę.
Ma pan mnóstwo czasu. Bukmacherzy czekają do ostatniej
chwili.
Dziękuję za pomoc rzuciłem do Tuppera.
Nie ma za co! zawołał za mną. Zawsze chętnie służę
pomocą swoim wyborcom...!
Wyszedłem z salonu w oślepiający blask słońca na otwartej
przestrzeni nad centrum miasta, dostałem się na drugą stronę
pasażu i wyjrzałem znad barierki. Woda oceanu wypełniała
studnię wiertniczą prawie do wysokości drugiego piętra, a
pośrodku wzburzonej tafli unosiła się przemysłowa tratwa.
Dzwigary wieży wznoszącej się na trzy piętra nie stanowiły
skutecznej ochrony przed promieniowaniem UV.
Biedny dzieciak, chyba się zgubił usłyszałem za
plecami znajomy głos.
Odwróciłem się i ujrzałem chłopaka niewiele starszego ode
mnie. Siedział na poręczy nad czteropiętrową przepaścią.
Ciemne włosy najwyrazniej dawno nie miały kontaktu z
grzebieniem, a wśród perłowobiałych zębów błysnęły w
uśmiechu dwa złote. To był Węgorz z gangu banitów, któremu
przewodził Cień.
Właśnie dorzucił ostro jego towarzysz. Zostawmy go
tutaj, skoro nie chce wejść na pokład, gdzie jego miejsce.
Od razu rozpoznałem Pięknisia. Wbrew swemu przezwisku
nie był urodziwy. Jego kościste policzki i zimne jak lód
niebieskie oczy nadawały mu wygląd okrutnego człowieka.
Zawsze nosił długie rozpuszczone włosy, które opadały na
ramiona jak peleryna. Co jakiś czas odgarniał je do tyłu.
Wiesz przecież, że nie możemy go tu zostawić
odpowiedział mu Węgorz, jakby mnie tam nie było.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]