[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zapłacę ci standardową stawkę, jaką bierzesz za takie usługi.
- Prawdopodobnie potrafię.
W jego głosie dosłyszała wahanie. Uniosła wzrok.
- Najpierw chciałbym ci zadać jedno pytanie.
- Słucham.
- Na pewno chcesz, żebym zaczął w tym grzebać?
- Jak to? - zapytała.
Jego bystre oczy przebiegły dokumenty księgowe, jak gdyby patrzył na plany bitew.
- Wiesz, że mogłabyś zatrudnić kogoś do poprowadzenia firmy. Pro
fesjonalnego menedżera. Miałabyś o niebo mniej kłopotów. Niech uzdro
wieniem firmy zajmie się fachowiec.
Nie odrywała od niego oczu.
- Ale nie pytasz mnie o kłopoty, prawda?
Po chwili odrzekł:
- Nie. Pytam, czy jesteś pewna, że chcesz wiedzieć więcej o swoim mężu i jego firmie, niż wiesz teraz.
- Teraz to moja firma - oświadczyła stanowczym tonem. - I chcę wiedzieć wszystko. Dokumenty firmy
są tam. - Wskazała niską, szeroką szafkę z drewna orzechowego. Stała na niej ich fotografia ślubna.
Czy ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską...
Odwracając się, by spojrzeć we wskazanym przez nią kierunku, Ralston otarł się kolanem o jej nogę.
Sandra May poczuła dreszcz jak krótki elektryczny wstrząs. Ralston na moment znieruchomiał.
Odwrócił się z powrotem do niej.
- Zacznę jutro - powiedział.
282
Trzy dni pózniej, słuchając orkiestry świerszczy i cykad, Sandra May siedziała na werandzie ich
domu... Nie, jej domu. Dziwnie było myśleć o nim w ten sposób. Nie było już ich samochodów, ich
mebli, ich porcelany. Wszystko należało teraz tylko do niej.
Jej biurko, jej firma.
Kołysała się na huśtawce, którą zainstalowała rok temu, własnoręcznie przykręcając grube haki do
belek sufitu. Spoglądała na gładką połać trawy, którą porastały sosny taeda i choiny. W Pine Creek,
liczącym tysiąc sześciuset mieszkańców, stały przyczepy mieszkalne i bungalowy, długie i wąskie bloki
i parę osiedli skromnych domków, lecz było tylko kilkanaście domów takich jak ten, w którym
zamieszkali Jim i Sandra May DuMont -dużych, nowoczesnych i pełnych szkła, tworzących elegantszą
część miasta.
Popijając mrożoną herbatę, wygładziła dżinsową sukienkę bez rękawów. Obserwowała wirujące żółte
punkty - pierwsze świetliki.
To chyba ten, który nam pomoże, mamo, pomyślała.
Spadł z nieba...
Od ich spotkania Bill Ralston przychodził do firmy codziennie. Bardzo poważnie zabrał się do
ratowania DuMont Products. Kiedy o szóstej wychodziła z biura, jeszcze pracował, studiując od
samego rana dokumenty firmy oraz korespondencję i terminarze Jima. Pół godziny temu zadzwonił
do niej, informując ją, że znalazł parę rzeczy, o których powinna wiedzieć.
- Przyjdz - zaproponowała.
- Zaraz będę - odrzekł. Wytłumaczyła mu, jak trafić.
Gdy zaparkował przed domem, zauważyła cienie w wykuszowych oknach po drugiej stronie ulicy.
Sąsiadki, Beth i Sally, sprawdzały, co się dzieje.
Ach, do wdowy przyszedł w odwiedziny mężczyzna...
Zanim z półmroku wyłonił się Ralston, usłyszała chrzęst kroków na żwirze.
- Hej - powiedziała.
- Wszyscy tak mnie tu witacie - powiedział. - Hej.
Ralston usiadł na huśtawce. Przeistoczył się w południowca. Dziś miał na sobie dżinsy i flanelową
koszulę. I, dobry Boże, wysokie buty. Wyglądał jak jeden z chłopaków w przydrożnym barze, który na
wieczór uciekł od żony, żeby napić się piwa z kumplami i podrywać ładne i figlarne dziewczyny, takie
jak Loretta.
- Przyniosłem wino - oznajmił.
- No, coś takiego.
- Uwielbiam twój akcent.
-
- Zaraz, zaraz, to ty masz akcent. Przeciągając samogłoski, wycedził tonem gangstera:
- Zapamiętaj sobie, że nie mam żadnego akcentu. Roześmiali się. Ralston wskazał na horyzont.
- Popatrz na księżyc.
- Wokół nie ma żadnych miast, żadnych świateł. Niebo jest czyste
jak sumienie i widać wszystkie gwiazdy.
Nalał wina. Miał ze sobą papierowe kubki i korkociąg.
- Och, przyhamuj trochę. - Sandra May uniosła rękę. - Niewiele piję od... Po wypadku postanowiłam,
że byłoby lepiej, gdybym się ograniczała.
- Wypijesz, ile zechcesz - zapewnił ją. - Resztą podlejemy geranium.
- To jest bugenwilla.
- Och, nie zapominaj, że jestem chłopakiem z miasta. - Stuknął kubkiem w jej kubek. Wypił łyk wina.
Cichym głosem powiedział: - To musiało być dla ciebie naprawdę ciężkie przeżycie. Mówię o Jimie.
W milczeniu skinęła głową.
- Za lepsze czasy.
- Za lepsze czasy - powtórzyła. Spełnili toast.
- No dobrze, powiem ci, co znalazłem.
Sandra May wzięła głęboki oddech i wypiła jeszcze łyczek wina.
- Mów.
- Twój mąż... mogę być z tobą szczery? Twój mąż ukrywał pieniądze.
- Ukrywał?
- No, może to za mocne słowo. Powiedzmy, że lokował je w miejscach, które cholernie trudno
odnalezć. Wygląda na to, że przez ostatnie dwa lata zabierał część zysków firmy i kupował udziały w
zagranicznych korporacjach... Nigdy ci o tym nie wspominał?
- Nie. Nie pochwalałabym tego. W zagranicznych firmach? Nie popieram nawet amerykańskiej giełdy.
Moim zdaniem, ludzie powinni trzymać pieniądze w banku. Albo jeszcze lepiej pod własnym łóżkiem.
Taką zasadę miała moja matka. Nazywała to Narodowym Bankiem Materacowym.
Zaśmiał się. Sandra May opróżniła kubek. Ralston dolał jej wina.
- Ile było tych pieniędzy? - spytała go.
- Dwieście tysięcy i trochę drobnych.
Spojrzała na niego zdumiona.
- Boże, przydałyby mi się, i to jak najszybciej. Jest jakiś sposób, żeby je odzyskać?
- Chyba tak. Ale twój mąż był naprawdę skryty.
- Skryty? - powtórzyła przeciągle.
19/1
- Bardzo mu zależało na ukryciu tych środków. Byłoby mi dużo łatwiej je znalezć, gdybym wiedział,
dlaczego to robił.
- Nie mam pojęcia. - Uniosła rękę, po czym opuściła ją na swoje masywne udo. - Może odkładał na
emeryturę.
Ale Ralston w odpowiedzi tylko się uśmiechnął.
- Powiedziałam coś głupiego?
- Pieniądze na emeryturę wpłaca się na fundusz w ramach planu 401 (k). Nie lokuje się ich na
Kajmanach.
- Czy to, co robił Jim, jest nielegalne?
- Niekoniecznie. Ale możliwe, że tak. - Wychylił resztę wina. - Mam drążyć sprawę?
- Tak - odparła stanowczo Sandra May. - Wszystko jedno, co trzeba będzie zrobić i co znajdziesz.
Muszę zdobyć te pieniądze.
- Dobrze. Ale to będzie skomplikowane, naprawdę skomplikowane. Będziemy musieli wnieść pozwy
w Delaware, Nowym Jorku i na Kajmanach. Możesz stąd wyjechać na kilka miesięcy?
Chwila ciszy.
- Owszem. Ale nie chcę. Tu jest mój dom.
- Mogłabyś mi dać pełnomocnictwo, żebym sam to załatwił. Ale za mało mnie znasz.
- Pomyślę o tym. - Sandra May zdjęła spinkę, pozwalając jasnym włosom swobodnie opaść na
ramiona. Zadarła głowę, spoglądając w niebo, na gwiazdy, na urzekający księżyc. Zorientowała się, że
nie położyła głowy na oparciu huśtawki, lecz na ramieniu Ralstona. Nie cofnęła się.
Potem gwiazdy i księżyc przysłonił cień jego sylwetki i Ralston pocałował ją, przyciągając do siebie jej
głowę, a potem zsuwając dłoń niżej i odpinając guziki ramiączek sukienki. Namiętnie oddała
pocałunek. Jego ręka dotknęła jej szyi, sięgając do górnego guzika sukienki, który zawsze zapinała -
tak jak powinny czynić dobrze wychowane damy, o czym często przypominała jej matka.
Leżała w łóżku sama - Bill Ralston wyszedł przed kilkoma godzinami - i wpatrywała się w sufit. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •