[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Stra\nicy wymienili spojrzenia, jakby chcieli się upewnić, \e tak, więzień mo\e przytulić matkę.
Z wygniecionej papierowej torby na zakupy pani Trapp wyjęła zieloną koszulkę. Numer
pięćdziesiąty szósty, zastrze\ony w roku 1985. Jessie wziął ją i spojrzał na bie\nię, na kolegów,
którzy wyciągali szyje, \eby go zobaczyć. Na oczach dziesięciu tysięcy ludzi, którzy kiedyś
domagali się wrzaskiem, \eby zmia\d\ył tego czy innego przeciwnika, szybko rozpiął i zdjął
koszulę, demonstrując najpiękniej ukształtowane i opalone muskuły, jakie tamci kiedykolwiek
widzieli, po czym znieruchomiał, jakby cieszył się tą chwilą, jakby chciał, \eby kibice cieszyli się
wraz z nim.
Potem wziął zieloną koszulkę, wło\ył ją przez głowę, naciągnął, poprawił tu i tam, wreszcie uznał,
\e le\y, jak trzeba. Opinała mu bicepsy i pierś i ka\dy Spartanin dałby się \ywcem pokroić, \eby
wyglądać w niej tak dobrze jak on. Zwisała luzno w wąskim pasie i gdy wetknął ją do spodni,
materiał napiął się tak mocno, jakby miał zaraz pęknąć. Jesse jeszcze raz przytulił matkę.
Ktoś krzyknął, kilkunastu kibiców wstało i zaczęło klaskać. Witaj w domu, Jesse, wcią\ cię
kochamy. Na trybunach zadudniło. Dziesięć tysięcy ludzi wstało w miejsc i przez stadion Rake'a
przetoczyła się fala ogłuszających oklasków - Messina tuliła do piersi upadłego bohatera. Jesse
skinął głową, niezdarnie pomachał im ręką i ruszył w stronę podium. Gdy uścisnął rękę ojcu
McCabe'owi i objął Miss Lilę, owacja przybrała na sile. Potem, co krok padając w objęcia kolegom,
przebił się między nimi i usiadł na wolnym krześle, które ugięło się pod jego cię\arem. Twarz miał
mokrą od łez.
Ojciec McCabe odczekał, a\ tłum ucichnie. Tego dnia nikt się nie spieszył, nikt nie patrzył na zegar.
McCabe poprawił mikrofon i powiedział:
- Jednym z ulubionych fragmentów Biblii trenera Rake'a był Psalm 23. Czytaliśmy go razem w
zeszły poniedziałek. Szczególnie upodobał sobie ten werset:  Choćbym nawet szedł ciemną doliną,
zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną, laska twoja i kij twój mnie pocieszają"*. Eddie Rake prze\ył \ycie
bez strachu. Swoich zawodników uczył, \e dla nieśmiałych i bojazliwych nie ma miejsca wśród
zwycięzców. śe ci, którzy nie ryzykują, nie mogą oczekiwać \adnej nagrody. Kilka miesięcy temu
pogodził się z myślą, \e umrze, \e to nieuniknione. Ale nie bał się choroby ani cierpienia, które
choroba ta miała mu przynieść. Nie bał się po\egnać z tymi, których ukochał. Nie bał się umierać.
Wierzył w Boga mocno i niewzruszenie. Mawiał, \e  śmierć to ledwie początek".
Ojciec McCabe skłonił się lekko i zszedł z podium. Jakby na umówiony znak, zaczął cicho nucić
\eński chór z murzyńskiego kościoła. Po krótkiej rozgrzewce ubrane w szkarłatne i złociste szaty
dziewczęta odśpiewały porywającą wersję Amazing Grace. Zpiew wzbudził emocje, jak zwykle przy
takich okazjach. I wspomnienia. Spartanie zatonęli w myślach.
Myśli Neely'ego zawsze krą\yły wokół tego samego: uderzenie w twarz, złamany nos, hak, który
pozbawił Rake'a przytomności, dramatyczny zwrot w meczu i tytuł mistrza stanu. Zawsze te\
próbował iść dalej, przeć naprzód, próbował zapomnieć o bolesnych chwilach i odtwarzać w pamięci
te dobre.
* Biblia, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1990.
Rzadko spotyka się trenera, który potrafi zmotywować zawodników do tego stopnia, \e przez całe
\ycie szukają u niego aprobaty. Od szóstej klasy, odkąd pierwszy raz wło\ył zieloną koszulkę, Neely
robił wszystko, \eby zwrócić na siebie jego uwagę. I przez następne sześć lat, ka\dym celnym
podaniem, ka\dym ćwiczeniem na treningu, ka\dym rozegranym meczem, ka\dą przemową do
zawodników w szatni, ka\dym zdobytym przyło\eniem, ka\dą dobrze przeprowadzoną akcją, ka\dą
zwalczoną pokusą, ka\dą nagrodą próbował zdobyć jego szacunek i akceptację. Chciał widzieć jego
twarz, gdy zdobył puchar Heismana. Marzył o jego telefonie, gdy wraz z dru\yną Tech zdobył
mistrzostwo kraju.
I rzadko spotykany to trener, który potęguje ka\dą \yciową pora\kę długo po tym, gdy zawodnik
zakończył karierę. Gdy lekarze powiedzieli Neely'emu, \e ju\ nigdy nie zagra, poczuł się tak, jakby
go zawiódł. Gdy rozpadło się jego mał\eństwo, niemal widział pełną dezaprobaty minę na jego
twarzy. Gdy stało się jasne, \e jego smętna, pozbawiona ambicji kariera w handlu nieruchomościami
prowadzi donikąd, Rake dał mu stosowny wykład i gdyby tylko Neely znalazł się bli\ej, na pewno
by go usłyszał. Miał nadzieję, \e jego śmierć zabije demona, który go dręczył, choć z drugiej strony
bardzo w to wątpił.
Gdy chór skończył śpiewać, do mównicy podeszła Ellen Rake, najstarsza córka trenera. Podobnie
jak jej siostry, uciekła z Messiny zaraz po ogólniaku i wracała tu tylko wtedy, gdy wymagały tego
sprawy rodzinne. Cień ich słynnego ojca był zbyt wielki, \eby mogły prze\yć w tak małym mieście.
Miała czterdzieści kilka lat, była psychiatrą w Bostonie i robiła wra\enie kogoś, kto tu nie pasuje.
Rozło\yła kartkę i przeczytała:
- W imieniu rodziny dziękuję państwu za modlitwy i wsparcie w ostatnich tygodniach \ycia
mojego ojca. Ojciec umierał odwa\nie i z godnością. Chocia\ jego ostatnie lata nie nale\ały
do najlepszych, zawsze kochał to miasto i jego mieszkańców, a zwłaszcza swoich zawodników.
śaden z nich nigdy nie słyszał, \eby Coach kiedykolwiek wypowiedział to słowo. Jeśli naprawdę ich
kochał, okazywał to w dziwny sposób.
- Ojciec napisał krótki list i prosił mnie, \ebym go odczytała. - Ellen poprawiła okulary,
odchrząknęła i wbiła wzrok w kartkę. -  To ja, Eddie Rake. Mówię do was zza grobu. Jeśli
płaczecie, proszę, \ebyście przestali". - Tu i ówdzie buchnął śmiech. Ludzie łaknęli chwili
odprę\enia. -  Nie lubiłem łez. Moje \ycie dobiegło ju\ końca, więc po mnie nie płaczcie. Nie
opłakujcie te\ wspomnień. Nigdy nie patrzcie za siebie; za wiele jest do zrobienia. Jestem
szczęściarzem, bo prze\yłem cudowne \ycie. Miałem na tyle zdrowego rozsądku, \eby o\enić
się z Lila, gdy tylko zdołałem ją do tego namówić i Bóg pobłogosławił nas trzema pięknymi
córkami oraz - wedle moich ostatnich obliczeń - ośmiorgiem wspaniałych wnuków. Wystarczy-
łoby ju\ samo to. Ale Bóg chował w zanadrzu jeszcze więcej błogosławieństw. Zaprowadził
mnie do Messiny, do domu. I właśnie tu, w domu, spotkałem was, moich przyjaciół i za-
wodników. Chocia\ nigdy nie umiałem okazywać uczuć, chcę, \ebyście wiedzieli, \e [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •  
     
    em (1965)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ewaznieba.pev.pl
  •