[ Pobierz całość w formacie PDF ]
że wyglądała jak skurczona. Oczom brakło określonej barwy i wyrazu. Nie wysiliła
się na uśmiech. Zapraszająco uniosłem brodę. Na znak odmowy szarpnęła głową i
znów pochyliła się nad klawiaturą.
Obserwowałem jej białe dłonie przedzierające się przez sztuczną dżunglę boogie-
woogie. Muzyka podążała ich śladem krokami olbrzyma, szeleszcząc w metalicznym
poszyciu. Widać było cień olbrzyma i słychać łomot jego serca. Miała temperament.
*
Melodia się zmieniła. Palcami lewej ręki w dalszym ciągu tłukła i przebierała w
basie, podczas gdy prawa kunsztownie wygrywała bluesa. Pianistka zaczęła śpiewać
twardym, świszczącym głosem, trochę zdartym, ale w jakiś sposób wzruszającym.
' W brzuchu mam rozum, Miłość moje wargi głoszą, Chcę iść na północ -Na
południe nogi niosą. Psychosomatyczny spleen Mam, doktorze, ach, doktorze,
Zanalizuj pan mój mózg, Zintegruj mnie pan, doktorze, Może mi to co pomoże Na
mój psychosomatyczny spleen*.
Frazowała piosenkę z dekadenckim wyczuciem. Zpiew mi się nie podobał, lecz
zasługiwał na lepsze audytorium niż roztrajkotani goście za moimi plecami.
Przełożyła Ewa %7łycieńska.
Gdy skończyła, zacząłem bić brawo i zamówiłem dla artystki następną kolejkę.
Podeszła ze szklanką i usiadła przy moim stoliku. Miała ciało jak figurka z Tanagry,
drobne i nieskazitelne, zawieszone w czasie gdzieś między dwudziestką i
trzydziestką.
- Podoba ci się moja muzyka - stwierdziła. Schyliła głowę i popatrzyła na mnie
unosząc wzrok w zmanierowany sposób kobiety dumnej ze swoich oczu. Ich nakra-
piane brązem tęczówki były nieześrodkowane, niepokojące.
- Powinnaś grać na Pięćdziesiątej Drugiej ulicy.
- Nie myśl, że nie grałam. Ale chyba dawno już tam nie byłeś? Teraz ta ulica zeszła
na psy.
- Tutaj nie płaci się za muzykę. Splajtują, Wszystko na to wskazuje. Kto jest
właścicielem?
- Mój znajomy. Masz papierosa?
Kiedy podałem jej ogień, zaciągnęła się głęboko. Jej twarz nieświadomie zdradzała
oczekiwanie na moment uniesienia, a gdy nie nadszedł, lekko zwiotczała. Była
niemowlęciem o twarzy bez wieku, ssącym pustą butelkę. Obrzeżenia nozdrzy miała
bezkrwiste, białe jak śnieg, a nie było to freudowskie przejęzyczenie.
- Na imię mi Lew - powiedziałem. - Musiałem gdzieś o tobie słyszeć.
- Nazywam się Betty Fraley. - To stwierdzenie zawierało margines żalu, podobny do
wąskiej czarnej obwódki na karcie. Nazwisko nic nie mówiące jej mówiło bardzo
dużo.
- Przypominam sobie - zełgałem już śmielej. - Miałaś pecha, Betty. - Wszyscy
amatorzy prochów są naznaczeni stygmatem pecha,
- Jeszcze jakiego. Dwa lata kicia, i bez fortepianu. Stukanie w ścianę to było
mormorando. Zdołali dowieść tyle, że sama tego potrzebuję. Mówili, że zamykają
mnie dla mojego dobra. Dla ich dobra! Szukali rozgłosu, a moje nazwisko było
znane. Nie jest już znane i jeśli
75
kiedy wyleczę się z nałogu, to nie z pomocą glin. -Wykrzywiła czerwone wargi
zaciśnięte na wilgotnym czerwonym koniuszku papierosa. Dwa lata bez
fortepianu.
- Mimo braku wprawy dobrze sobie radzisz.
- Nie bujasz? Szkoda, żeś mnie nie słyszał w Chicago, w moim najlepszym okresie.
Wzlatywałam z fortepianem pod sufit i zwisałam na klawiaturze. Może słuchałeś
moich płyt?
- Kto ich nie słuchał?
- Były takie, jak mówię?
- Wspaniałe! Wariuję na ich punkcie.
Ale nie za bardzo lubiłem gorący fortepian, więc użyłem niewłaściwych słów bądz
też przesadziłem z pochwałami.
Gorzki wyraz jej ust udzielił się oczom i głosowi.
- Nie wierzę ci. Wymień jedną płytę.
- To było tak dawno temu.
- Podobały ci się moje Gin Mili Blues?
- Bardzo - odrzekłem z ulgą. - Robisz to lepiej niż Sullivan.
- Kłamiesz, Lew. Tego nigdy nie nagrywałam. Dlaczego tak mnie ciągniesz za język?
- Podoba mi się twoja muzyka.
- Terefere. Pewno jesteś głuchyjakpień.-Uporczywie wpatrywała mi się w twarz.
Zmienne oczy miały zrenice twarde, lśniące jak diament. - Wiesz, że mógłbyś być
gliną. Nie jesteś w tym typie, ale tak jakoś podchodzisz do różnych ręczy, niby ich
chcesz, choć ci się nie podobają. Masz oczy gliniarza, które chętnie widzą, jak się
ludziom zadaje ból.
- Nie denerwuj się, Betty. Domyślasz się tylko połowy. Nie lubię patrzeć, jak się
ludziom zadaje ból, ale jestem gliną.
- Od narkotyków? - Na jej twarzy odmalował się blady strach.
- Nic w tym guście. Prywatnym gliną. Niczego od
ciebie nie chcę. Tak się składa, że podoba mi się twoja muzyka.
- Kłamiesz. - Mimo nienawiści i przerażenia nadal mówiła szeptem. Jej głos szeleścił
sucho. - To ty odebrałeś u Fay telefon i podałeś się za Troya. Czego szukasz?
- Mężczyzny nazwiskiem Sampson. Nie tłumacz mi, żeś o nim nie słyszała. Boś
słyszała.
- Nigdy w życiu.
- Co innego mówiłaś przez telefon.
- Zgoda. Więc widywałam go tutaj jak tylu innych. Czy dlatego mam być jego
niańką? Czemu przychodzisz do mnie? Dla mnie to po prostu jeszcze jeden stały
bywalec.
- To ty podeszłaś do mnie. Pamiętasz? Pochyliła się w moją stronę roztaczając
nienawiść jak
pole magnetyczne.
- Wynoś się stąd i nie wracaj.
- Zostaję.
- Też coś. - Gwałtownym ruchem białej ręki przywołała kelnera, który nadbiegł
kłusem. -Idz po Puddle-ra. Ten dureń to prywatny gliniarz.
Przyglądał mi się niezdecydowanie, skubiąc granatowoczarną twarz.
- Wolnego - powiedziałem.
Wstała i podeszła do drzwi za fortepianem.
- Puddler! - Wszystkie głowy na sali poderwały się w górę.
Drzwi otwarły się natychmiast i na salę wkroczył mężczyzna w szkarłatnej koszuli.
Jego małe oczka biegały na boki, wypatrując rozróby.
Wskazała na mnie palcem.
- Wyprowadz go i daj mu wycisk. To tajniak, chciał mnie pociągnąć za język.
Zdążyłbym uciec, ale zabrakło mi ochoty. Trzy razy spływać to jak na jeden dzień za
dużo. Wyszedłem mu na spotkanie i oberwałem jak gówniarz. Uderzona
77
76
głowa odskoczyła z lekkością piłki. Spróbowałem wymierzyć cios prawą. Zasłonił
się przedramieniem i natarł.
Jego tępe oczka spojrzały w inną stronę. Miałem zabawne wrażenie, że mnie nie
poznają. Jedną pięścią oberwałem w żołądek. Opuściłem gardę. Druga wylądowała
na szyi pod uchem.
Potknąłem się o estradę i poleciałem na fortepian. Rozległ się brzękliwy dysonans i
moją świadomość pochłonął olbrzymi cień.
Rozdział 11
Na dnie czarnego pudła bezradny człowieczek siedział oparty plecami o coś
twardego. Coś równie twardego waliło go po twarzy. Najpierw w jeden policzek,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]