[ Pobierz całość w formacie PDF ]

list, znaleziony na dnie kufra Connistona.
— Pisał mi, że umarłaś! Pisał, że nawet gdybym nie był winien tej kradzieży, nie mam po co
wracać!
Pobladła i przez chwilę jej oczy stały się zupełnie błędne.
— Teraz rozumiem — rzekła wolno. — Prawda, chorowałam ciężko niemal cały rok, ale
przecież żyję! Musieli konfiskować twoje listy do mnie, a gdy wyzdrowiałam, powiedzieli mi, żeś
umarł! To... to było straszne. A potem, może rok temu, przyszedł stary pułkownik Reppington i
powiedział — och, takim drżącym głosem — iż zdaje mu się, że ty żyjesz! Jego przyjaciel wrócił
właśnie z Kanady i mówił, że polując raz na niedźwiedzie spotkał Anglika Derwenta Connistona.
Pisaliśmy potem moc listów i dowiedzieliśmy się, gdzie mniej więcej jesteś i co robisz, a wtedy —
pojechałam!
Usta jej drgały i Keith był pewien, że lada moment się rozszlocha. Lecz stłumiła łzy.
— I... i znalazłam ciebie, Derry! —kończyła triumfalnie. Przytuliła się do Keitha, on objął ją
wpół i tak szli dalej:
opowiadała o swej podróży, o tym, jak przybyła do Halifax, a stamtąd pojechała do Montrealu.
Gdy doszła do chwili, w której pociąg stanął na stacji w Prince Albert, urwała raptem. Keith
przytulił ją i wskazał palcem na zachód.
— Oto nasz nowy świat, Juddy! Zapomnijmy dawne, smutne dzieje!
Uśmiechnęła się do niego ze słodkim oddaniem w oczach.
— Dobrze, Derry! — szepnęła miękko.
ROZDZIAŁ XV
OPUSZCZONY DOM
Szli po wilgotnym kobiercu traw, której mocny zapach przesycał powietrze poranka. Mijali kępy
świerków i cedrów, aż stanęli nad samą rzeką, mając u stóp jej srebrny nurt i żółte łachy.
Miasto zostało w dali. Patrzyli w górę Saskatchewanu i w miejscu, gdzie dwa mury drzew
iglastych zdawały się ze sobą łączyć, widzieli szeroko otwartą bramę wiodącą ku wolnym krainom
dalekiego zachodu. Keith ręką wskazał kierunek.
— Patrz, Juddy! — rzekł. — Ta rzeka niesie w sobie złoty pył. Czerpie go ze skarbca ukrytego
gdzieś w górach. Dawno już chciałem ten skarbiec odszukać. Teraz odnajdziemy go wspólnie!
Ruszyli dalej. Keith przemyślnie wybierał drogę. Miał określony cel. I znaleźli się wreszcie na
skraju małej polany, na której stał jego rodzinny,dom. Serce biło w nim tak nierównym rytmem, że aż
czuł chwilami ostry, dojmujący ból. Oddychał z trudem. Polana zarosła krzewami i chwastem. Po
czterech latach miejsce, ongiś starannie trzebione, robiło wrażenie miniaturowej dżungli. Juddy
spostrzegła dom dopiero w odległości kilku jardów i stanęła z lekkim okrzykiem zdziwienia. Dom
wyglądał nie tylko na opuszczoną siedzibę; wyglądał wręcz dramatycznie. Był to spory dwór
zbudowany z mocnych bali, a nad dachem strzelał w górę czerwony, ceglany komin. Okna były na
głucho zaparte drewnianymi okiennicami. Na szerokiej werandzie, zwróconej w stronę rzeki, stały
trzy fotele. Czas, wicher i deszcz uczyniły z nich istne ruiny. Nikt z żyjących nie mógł już w nich
spocząć — chyba jaki duch.
Juddy rzuciła krótkie spojrzenie na twarz Keitha. Oczy miała szeroko otwarte. Usta zaciśnięte.
Mocniej wtuliła palce w dłoń mężczyzny. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •