[ Pobierz całość w formacie PDF ]

goś takiego  Stworzycieli. Któryś z nich (a może było ich wielu) przeszedł tędy
tysiąc lat temu, rozpychając swym talentem kamień na boki, jakby to była woda.
Pożeracz Chmur miał podobne zdolności, lecz nie chciał podjąć próby utorowania
drogi przez zawał tym sposobem.
 To za trudne. Zbyt duża masa do przetworzenia, a ja nie jadłem od wczoraj-
szego ranka. Umarłbym z wysiłku. Wypaliłbym się w parę chwil.
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Pożeracz Chmur zużywał sporo energii na
każdą przemianę. Dlatego też jego transformacje były nieczęste. Nawet objedzony
po same uszy, już po chwili znów był głodny, zużywając zasoby prędzej, niż ogień
spala garść słomy. Absolutnie nie powinien rozpoczynać z pustym żołądkiem. Ale
czasem sytuacja wymaga ofiar.
Orientowałem się, że początkowy odcinek tunelu biegnie wzdłuż powierzchni
stoku. Prawdopodobnie od wolności dzieliła nas tylko skalna ściana nie grubsza
niż długość ciała, a może nawet cieńsza. Lecz Pożeracz Chmur oburzył się na
moją głupotę jeszcze bardziej, niż przedtem.
 Oszalałeś!? %7łycie ci się znudziło!? Tego nie rusza nawet trzęsienie ziemi.
Czy wiesz, co może się stać, jeśli jeszcze bardziej sprasuję ten nieszczęsny ka-
mień?!
Nie wiedziałem, ale Pożeracz Chmur też zapewne nie wiedział. Mogło nie
stać się zupełnie nic, a mogła wydarzyć się katastrofa, która zmiotłaby pół tej wy-
spy. Nie byłem pewien, czy Pożeracz Chmur ma rację tak do końca, ale skoro nie
chciał próbować, nie mogłem go zmusić. Ostatecznie znałem się głównie na two-
rzeniu iluzji. Poprosiłem za to, by  sięgnął na zewnątrz i spróbował zawiadomić
kogokolwiek, w jakie popadliśmy tarapaty. Przez dłuższy czas wyłapywał ema-
nacje ptaków, małp i jakichś innych, nieokreślonych stworzeń. Zagryzał wargi,
desperacko brodząc w setkach niewyraznych, zwierzęcych instynktów, poszuku-
jąc jasnych umysłów smoczych. Wreszcie zrezygnował.
 Nikogo w pobliżu. Skacząca Gwiazda wypuścił się gdzieś dalej. Inni drzemią
152
albo polują i nie pozwalają sobie przeszkadzać, od razu zasłaniają się.
Byliśmy rozczarowani. Pozostawało liczyć wyłącznie na siebie. Mogliśmy
zrobić już tylko jedno. Wstałem i podniosłem latarnię.
 Idziemy szukać wyjścia.
* * *
Korytarz Stworzycieli ciągnął się w nieskończoność. Straciłem zupełnie po-
czucie czasu. Zdawało mi się, że idziemy już parę dni. Tak dawały do zrozumienia
obolałe stopy. Jednak lampa wciąż się paliła wątłym płomyczkiem, podtrzymują-
cym na duchu. Musiały więc minąć godziny a nie dni. Pożeracz Chmur wlókł się
koło mnie, noga za nogą, ponuro wlepiając oczy w ziemię.  Pogadywaliśmy to
o tym, to o tamtym, aby tylko czymś zająć myśli.
W pewnej chwili krążek blasku wyłowił z mroku rozwidlenie tunelu. Stanęli-
śmy, niezdecydowani dokąd iść.
 Którędy teraz?  spytałem, nie spodziewając się konkretnej rady. Pożeracz
Chmur bezradnie pokręcił głową. Oba korytarze rozchodziły się pod łagodnym
kątem. Wyglądały tak samo. Nie istniała żadna wskazówka, która pomogłaby do-
konać wyboru. Instynkt podsuwał, by iść w prawo, lecz kto zaręczy, że ta właśnie
droga jest właściwa? Może to lewy tunel poprowadziłby nas na powierzchnię,
a prawy skończyłby się ślepo lub następnym rozwidleniem, a potem następnym. . .
aż zagubilibyśmy się w podziemnym labiryncie. A nasze kości byłyby jedynym
urozmaiceniem tych jednostajnych wnętrzności wulkanicznej góry. Wszedłem do
lewej odnogi, postawiłem lampę i ostrożnie zdjąłem z niej szkło. W ciężkim, dusz-
nym powietrzu podziemia płomyk ledwo się poruszał. Obserwowałem go przez
parę chwil, starając się nie dmuchać w jego stronę. Następnie przeniosłem latarnię
do prawego odgałęzienia. Miałem nadzieję, że ruch płomyka wskaże choćby nie-
znaczny przepływ świeżego powietrza, a tym samym wyznaczy właściwą drogę.
I rzeczywiście, w prawym korytarzu płomień przechylił się lekko w moją stronę.
Mój towarzysz obserwował podejrzliwie te manipulacje, ale nie protestował, gdy
stanowczo skierowałem go we właściwym kierunku.
 Nie wpadłbym na to  przyznał.  Cieszę się, że tu jesteś.
 A ja nie  odparłem sucho.
Poszliśmy dalej, nie mając żadnego innego wyboru, jak dążyć do przodu
i mieć nadzieję. Niepokojem napełniała mnie myśl, że latarnia robi się coraz lżej-
sza. Zbiornik wyczerpywał się. Co zrobimy bez światła w absolutnych ciemno-
ściach, których nie przenikał nawet koci wzrok Pożeracza Chmur? Płomyczek
pełgał coraz niżej i niżej, a pózniej z wolna zapadł się w sobie i zgasł. Jeszcze
153
przez moment widzieliśmy czerwoną iskierkę na końcu knota. Potem i ona zginę-
ła.
Poczułem się tak, jakbym stracił wzrok. Ciemność otoczyła mnie zewsząd.
Zdawała się gęsta i lepka jak smoła. Czaiła się podstępnie, niczym coś żywego.
Wślizgiwała pod ubranie, powodując zimne dreszcze, wtłaczała do gardła, tamu-
jąc oddech. Zacząłem się dusić, zadławiony ciemnością. Otchłań otworzyła się
pod mymi stopami i spadałem w nią bez końca. Bez końca.
Winien jestem podziękowanie Pożeraczowi Chmur, który wyciągnął mnie z te-
go stanu. Zanurkował za mną w przepaść szaleństwa, złapał w sieć pełnego kon-
taktu. Doprowadziło mnie do przytomności soczyste policzkowanie. Usłyszałem
głos Pożeracza Chmur, wypowiadający słowa, z których większość nie nadawała
się do powtórzenia. A prócz tego mój własny, pełen protestu krzyk:
 Aaaauł.
 (niezrozumiałe) gówno! Powinieneś bardziej (niezrozumiałe) nad sobą
(niezrozumiałe)  powiedział Pożeracz Chmur, a ja pomyślałem, że mocno za-
niedbałem naukę języka, przedkładając nad to studiowanie niewiele znaczących
dzwięków. I jeszcze, że powinienem bardziej się do tego przyłożyć, póki mogę.
To była niezbyt sensowna myśl, biorąc pod uwagę naszą sytuację, lecz świad-
czyła przynajmniej, że wracam do siebie.
 Oddychaj normalnie!  rozkazał Pożeracz Chmur surowym tonem.
Tyle rozumiałem. Kiwnąłem głową, nie zastanawiając się nad tym, że mnie
przecież nie widzi. Byłem mu wdzięczny, że mówi do mnie. Wyrównywałem
oddech, zmuszając się, by nie myśleć o tych dziesiątkach ton skał nad naszymi
głowami.
 Jedna mała owieczka na łące. . . dwie małe owieczki na łące. . . trzy małe
owieczki. . . 
Dziesiątej owieczce Pożeracz Chmur sprzeciwił się bardzo stanowczo.
 Zmień tę wyliczankę. Robię się przez nią głodny. I przestań miażdżyć mi
ramię, to boli. Może nareszcie wiesz, co ja przeżywałem, gdy kazałeś mi pływać.
Myślał do mnie i mówił jednocześnie, rozumiejąc, że to pomaga. Rozgiąłem
zdrętwiałe palce. Trzymałem się dotąd Pożeracza Chmur, jak tonący w trzęsawi-
sku czepia się litościwej gałęzi. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •  
     
    li>
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwia-pl.keep.pl
  •