[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rozciągnięty między brzegiem jeziora a skalną ścianą.
- Szkoda, że nie wzięliśmy latarek - mruknął Bob. Szedł przodem po sięgającej kolan
trawie. Nagle potknął się i omal nie upadł.
- Ostrożnie! - rzucił ostrzegawczo Jupe. Bob cofnął się natychmiast.
- Jupe! Pete! - zawołał. - Patrzcie! Tu coś leży!
Chłopcy natychmiast do niego podbiegli i przyklękli na murawie.
- O rany! - wrzasnął Pete. - Ktoś tu jest! %7łyje?
- Tak. Oddycha - stwierdził Jupe, pochylając się nad nieznajomym.
Od strony tamy dobiegły ich nawoływania i stukot kamieni. Nadchodził Charles
Barron ze swymi ludzmi.
Jupe z trudem odwrócił bezwładne ciało. Mężczyzna leżał teraz na plecach. W świetle
księżyca chłopcy ujrzeli jego bladą twarz. Oczy były zamknięte, a usta lekko rozchylone.
Nieprzytomny człowiek oddychał szybko i płytko.
Detektywi poczuli nieprzyjemny zapach spalenizny.
- Ej, wy! - usłyszeli głos Charlesa Barrona. - Ani kroku! Najmniejszy ruch i jesteście
martwi!
Oślepieni blaskiem latarek chłopcy nerwowo mrugali powiekami.
- Proszę, proszę, to dzieciaki ze składu złomu - mruknął przemysłowiec.
- Proszę pana, ten człowiek jest ranny - zawołał Jupiter.
Barron i Hank Detweiler podbiegli do nieprzytomnego mężczyzny.
- De Luca! - wykrzyknął Barron. - To Simon de Luca!
Detweiler ukląkł i oświetlił twarz pasterza. Ostrożnie dotknął jego głowy.
- Ma potężnego guza za uchem - oznajmił zarządca. - To niesamowite. Włosy są...
nadpalone!
Ranny człowiek powoli odzyskiwał przytomność i próbował się podnieść.
- Leż spokojnie, Simonie - uspokajał go Detweiler. - Jesteś , bezpieczny.
Pasterz otworzył oczy i popatrzył na zarządcę.
- Co tu się wydarzyło? - zapytał Detweiler.
De Luca pokręcił głową i zamrugał powiekami.
- Przewróciłem się? - rzucił niepewnie. Nagle zawołał, tocząc wokół niespokojnym
spojrzeniem: - Owce! Gdzie jest stado?
- Skubie trawę na łące poniżej tamy - uspokoił go zarządca.
- Nic z tego nie rozumiem - mruknął de Luca. podnosząc się wolno. - Szedłem
przypilnować owiec. Minąłem tamę. Wszystko było, jak trzeba, - Popatrzył na Detweilera
wzrokiem pełnym niepokoju. - Byłem na tamtej łące. Niczego nie pamiętam. Jak się tu
dostałem? Przynieśliście mnie?
- Nie, Simonie - odparł Hank. - Ci chłopcy cię znalezli. Czy cokolwiek pamiętasz?
Może niebieskie światło? Dym? Coś niezwykłego?
- Nie - odparł de Luca. Rękoma dotknął obolałej głowy i wyczuł pod palcami
nadpaloną czuprynę. - Co się stało z moimi włosami?
- Poszły z dymem, Simonie - mruknął Detweiler i zachichotał nerwowo.
Banales ukląkł obok rannego mężczyzny i zagadał do niego po hiszpańsku. Pozostali
rozbiegli się, by przeszukać łąkę. W świetle latarek ujrzeli ciemne plamy wypalone w gęstej
trawie; zdzbła sprawiały wrażenie osmalonych silnym płomieniem. Ciemne smugi znaczyły
urwisko tam, gdzie przedtem jaśniała błękitna światłość. Nie znaleziono innych śladów - z
wyjątkiem dziwnego przedmiotu, na który Detweiler natknął się u podnóża góry. Niewielki
ten przedmiot wykonany był z połyskliwego metalu. Na środku znajdowało się ruchome
spojenie, a po obu stronach rzędy kolców lub wypustek.
- Dziwna rzecz - mruknął zarządca. - John, co o tym sądzisz?
John Aleman wziął do ręki tajemniczy przedmiot.
- Czy ja wiem... - odparł. - To mi wygląda na fragment jakiegoś urządzenia.
- Latającego? - podpowiedział Detweiler.
- Chyba tak. Ten metal... wygląda na stop, ale nie potrafię określić jego składu. Nie
przypomina stali. Może to być cyna z ołowiem. Obie części są ruchome, a kolce zachodzą na
siebie. Zapewne mamy do czynienia z rodzajem przekładni, ale do tej pory nie widziałem
czegoś podobnego.
Barron powiódł wzrokiem po łące i skraju urwiska.
- Ten przedmiot niczego ci nie przypomina? - upewnił się. John pokręcił głową.
Zapadła cisza. Wszystkim stanęła przed oczyma niebieskawa poświata ponad skalną
ścianą, kłęby dymu i osobliwy pojazd startujący z łąki. De Luca dotykał nadpalonej czupryny.
Miał dziwny wyraz twarzy.
- Ktoś tu był - dodał cicho Aleman z ponurą miną. - Nieproszeni goście poturbowali
Simona, a potem się wynieśli. Skąd się wzięli? Dokąd się udali? Kim byli?
Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Z odległych wzgórz dobiegło wycie
kojota. Pete zadrżał, słysząc jękliwe zawodzenie. Nie mógł zapomnieć o latającym talerzu.
Wyobrażał sobie kosmitów spacerujących po łące. Czyżby istotnie przybysze z obcej planety
upatrzyli tu sobie kryjówkę?
ROZDZIAA 8
Napaść!
Sprowadzono na łąkę niewielką ciężarówkę, którą został odwieziony Simon de Luca.
Pracownicy farmy zanieśli rannego do jednej z chat stojących wzdłuż alei. Mary Sedlack oraz
pani Barron zbadały pechowca. Sprawdziły jego podstawowe reakcje, przy pomocy
niewielkiej latarki zajrzały w oczy. Wkrótce uznały, że następstwem uderzenia była tylko
płytka rana i lekki wstrząs pourazowy.
- Pani Barron znakomicie dała sobie radę - powiedział Bob do Elsie Spratt, gdy trójka
detektywów powróciła do kuchni wiejskiego domu.
Zdenerwowana kobieta machinalnie pocierała zdeformowany palec.
- Jest dyplomowaną pielęgniarką - odparła. - Co tydzień jezdzi do szpitala w
miasteczku i przez cały dzień pracuje tam za darmo. Wielka szkoda, że poślubiła tego starego
zrzędę. Byłaby z niej wspaniała siostrzyczka miłosierdzia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • g4p.htw.pl
  •