[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wygiął pas ratunkowy, by miękka guma biegła wokół klatki piersiowej. Leniwe myśli rodziły
się i zamierały, a oczy, poza wodą wypływającą z igły w prawym oku, świeciły pustką.
Wymacawszy ręką wężyk, zaczął dmuchać, aż pas stwardniał. Skrzyżował ramiona, układając
białe dłonie po obu stronach. Lewym policzkiem opadł na rękaw sztormiaka i zamknął oczy
-nie zacisnął ich, lecz lekko przymknął. Usta wciąż były szeroko otwarte, dolna szczęka
zwisała. Co pewien czas z rozpadliny wydobywało się drżenie, na co reagowały jego ramiona
i głowa. Woda powoli wyciekała z rękawów, spływała z włosów i nosa, kapała z
pomarszczonego wokół szyi ubrania. Oczy otwarły się na oścież, podobnie jak usta, gdyż tak
łatwiej było kontrolować igłę. Tylko wtedy, gdy mrugał oczami, do których wpadała woda,
kłucie wracało na swoje miejsce.
Widział mewy kołyszące się nad skałą, krążące coraz niżej. Siadały z krzykiem na
czubku skały, z uniesionymi głowami i sztywnymi językami w rozwartych szeroko dziobach.
Niebo poszarzało, a wody zaczęły dymić. Ptaki krzyczały i potrząsały skrzydłami, składały je
jedno na drugie i sadowiły się na skale jak białe kamyki, moszcząc wygodnie głowy.
Szarówka zgęstniała w mrok, w którym widać było tylko kilka ptaków i plamy ich odchodów
wyglądających jak białe łaty piany na wodzie. Rowy wypełniała ciemność, gdyż w dole, przy
jego schronieniu, nie było brudnej bieli. Wśród nich majaczyły skały. Wiatr dmuchał chłodno
i miękko nad największą z nich, a jego niewidzialny, łagodny strumień powodował
nieustający, ledwie słyszalny syk. Co pewien czas jakaś fala wpadała z łoskotem w skalny
kąt. Potem, po krótkiej przerwie, słychać było trzepot wody wlewającej się przez komin.
Mężczyzna leżał w rozpadlinie, skulony, wtulając lewy policzek w czarny
nieprzemakalny rękaw, a z obydwu stron widniały połyskujące plamy jego rąk. Od czasu do
czasu, gdy przez ciało przebiegało drżenie, rozlegało się skrzypienie sztormiaka.
4.
Mężczyzna tkwił w dwóch rozpadlinach. Najpierw była skała, zamknięta i nie ciepła,
choć przynajmniej nie chłodna chłodem morza czy powietrza. Skała była niebytem.
Unieruchamiała jego ciało tak, że tłumiła przebiegające przez niego drżenie; nie koiła jednak,
wchłaniała. Niemal w całym swym ciele odczuwał ból, lecz ból jakby odległy, który można
było pomylić z ogniem. W jego stopach tlił się słaby płomień i nieco silniejszy w każdym
kolanie. Dostrzegał ten płomień oczyma duszy, gdyż jego ciało było drugą i wewnętrzną
rozpadliną, w której zamieszkiwał. Tak więc pod każdym kolanem pełgał niewielki płomień,
pożerający kilka skrzyżowanych patyków i pracowicie trzaskający, jak ogień, który zapala się
pod konającym wielbłądem. Lecz mężczyzna był inteligentny. Zniósł te płomienie, choć
zamiast ciepła przynosiły mu jedynie ból. Trzeba było je znieść, gdyż powstanie na nogi
wiązałoby się jedynie z jeszcze większym bólem - większą liczbą patyków i większym żarem
ogarniającym całe ciało. On sam znajdował się na dalekim krańcu tej wewnętrznej rozpadliny
ciała. Na owym dalekim krańcu, z dala od płomieni, spoczywała masa jego samego, w pasie
ratunkowym, który poruszał się z każdym jego oddechem. Poza tą masą znajdował się
okrągły, kościany glob świata wraz z nim samym zawieszony gdzieś w jego wnętrzu. Jedna
połowa tego świata płonęła, podczas gdy drugą skuwał lód, a wszystkiemu towarzyszył
bardziej równomierny i znośny ból. Tylko gdzieś w górnej połowie tego świata pojawiało się
czasami ukłucie jak olbrzymia węsząca za nim igła. Wtedy czynił sejsmiczne skręty całych
kontynentów po tej stronie, a ukłucia stawały się częstsze i już nie tak głębokie, w wyniku
czego zmieniała się natura tej części globu. W przestrzeni pojawiały się ciemne i szare
kształty oraz plama galaktycznej bieli, będąca - z czego niejasno zdawał sobie sprawę -
połączoną z nim ręką. Całą drugą połowę globu okrywał mrok i ona w niczym mu nie prze-
szkadzała. Unosił się we wnętrzu tego globu, jak nasiąknięte wodą ciało. Znał aksjomat
istnienia, mówiący, że gdy tak unosi się na wodzie, musi się cieszyć z najdrobniejszych
przejawów współczucia. Wszystkie odrośla, z którymi był połączony, ich odległe, wolno tlące
się ognie, ich obcęgi i koła tortur, były na szczęście dostatecznie daleko. Gdyby tylko mógł
utrafić w jakiś szczególny tryb biernego istnienia, osiągnąć niezmiernie delikatną równowagę
wewnętrzną, może dzięki naturze drugiej rozpadliny unosiłby się, nieruchomo i bez bólu, w
samym centrum tego globu. Czasami był bliski celu. Malał, a glob się rozrastał tak, że
płonące odrośla stawały się częściami odrębnych kosmosów. Jednakże wszechświatem tym
targały wstrząsy, poczynające się gdzieś w oddali i nadpływające jak fale. A potem na powrót
rósł, wypełniając sobą każdy zakątek, przesuwając napięte w krzyku nerwy nad płomieniem
ognisk, i rozdymał się, wypełniał cały glob, a igła, przebijając boleśnie kącik oka, ginęła w
mrokach jego głowy. Jak przez mgłę widział jedną białą dłoń, czując bezustanne ukłucia bólu.
Potem powoli powracał do centrum globu, kurczył się i unosił bezwładnie w środku
mrocznego świata. To przerodziło się w rytm, niezmienny, otrzymany w spadku po
stuleciach.
Obrazy zdarzeń, w których brał udział on, lub inni, nie pozostawały bez wpływu na
ów rytm, choć nie naruszały jego zasady. W porównaniu z jego ogniskami płonęły nagłym
blaskiem. Były tam fale większe niż jego wszechświat, a wśród nich unosiła się szklana
figurynka marynarza. W neonowym błysku był pewien porządek. Była tam kobieta, tym
razem nie jedno z białych ciał widzianych ze szczegółami, lecz z twarzą. Był tam mrok i
nieczułość płynącego przez noc okrętu, wznoszący się pokład, powolne pochylenie i warkot.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]